Powód jest bardziej banalny: stanowiący prawo chyba stracili kontakt z rzeczywistością. Ich uwadze umyka to, ile w Polsce samochodów nie spełnia rygorystycznych norm emisji spalin.
Pół biedy, gdyby dojeżdżający do pracy musieli się przesiąść do komunikacji publicznej. Byłaby to tylko niedogodność. Okazuje się jednak, że wiele osób z pomocą auta zarabia na chleb. Oglądają każdą złotówkę, zanim ją wydadzą. I przed końcem kryzysu raczej nie zmienią samochodu na nowy.
Tym, którzy siedzą w urzędach, podpowiem: taki jest mechanizm nabywania środków trwałych. Jeśli nie stać mnie na bawarską limuzynę, to jej nie kupuję. Pomijam, że przy tej okazji powstanie kolejna papierologia i kolejne komórki, które się zajmą wydawaniem naklejek na przednią szybę aut dla tych, którzy do centrów wjeżdżać mogą (bo jakoś trzeba ich odróżnić).
Z takiej sytuacji cieszą się zapewne dilerzy samochodów. Zacierają ręce na myśl o wzroście obrotów w salonach. Wolałabym jednak, by te były wynikiem zamożności społeczeństwa, a nie prawnych potworków legislacyjnych. Myślę, że każdy z nas, zadowolony ze swego dochodu, z chęcią wymieni swój stary samochód na pachnące nowością, klimatyzowane cacuszko. Tylko że to nierealne. Bo Kowalski, który z Podlasia przyjeżdża do stolicy, by remontować mieszkania, nie zbierze takich pieniędzy przez najbliższą pięciolatkę. Gdy zakazy zaczną obowiązywać, ma szansę stać się na wskroś ekologiczny, popijając na zielonej trawce niegazowaną wodę kupioną za zasiłek dla bezrobotnych – dopóki będzie go dostawać.
W tym kontekście warto przypomnieć, że była już jedna dama na eksponowanym stanowisku, która powiedziała, że jeśli ludzie nie mają chleba, to niech ciastka jedzą. Ale ona bynajmniej dobrze nie skończyła.