Pojawienie się oskarżenia o hate, czyli nienawiść, to groźny sygnał, że wszyscy już dobrze wiedzą, czym jest hejtowanie, że właściwie do niego przywykli, wreszcie – co najgorsze – że można nie tylko nienawiścią żyć, lecz również nieźle z niej żyć i czuć się ważnym uczestnikiem życia publicznego. Celem partii jest zdobycie władzy, aby rządzić Rzecząpospolitą, która jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli. Jak niby do realizacji tego dobra miałby się przydawać hejt?
Skojarzenie z prawem rzymskim, a dokładniej z jednym ze słynniejszych przepisów ustawy XII tablic, wydało mi się dość oczywiste i nieco przerażające. Przepis pochodzący prawdopodobnie z tablicy VIII i wydany w 451 r. przed Chr. głosił: „qui malum carmen incantassit". Dosłownie znaczy: kto śpiewa złą pieśń. Wiemy od Marka Cycerona, że za wskazany postępek przewidywano karę śmierci. Nieco dziwiło to wielkiego mówcę, filozofa i polityka. Współczesna nauka próbuje tłumaczyć surowość sankcji tym, że zło pieśni wynikało z faktu, iż była utworem magicznym. Mówiąc językiem ludowym: obawiano się rzucania uroku. Rzymscy poganie bali się zaklęć, czemu już 2500 lat temu dali wyraz w prawie. Dziś nie ma o czym mówić, bo magią nikt się nie przejmuje? Czyżby? Skąd zatem finansowe powodzenie wróżek, niezła oglądalność ich interaktywnych programów telewizyjnych, osobne tytuły prasowe? Wicepremier chwaliła się, że lubi horoskopy i wróżby, że chodzi do numerologa i zadaje mu pytania.
Zacytowany przepis obowiązywał przez kolejnych 1000 lat. Musiał być rozmaicie rozumiany. Cyceron tłumaczył, że XII tablic przewidywało karę śmierci w niewielu przypadkach, ale właśnie za śpiewanie lub układanie pieśni, które przynosiłyby drugiemu hańbę czy pozbawiały czci. Nie wspominał o magii. Wskazał świecki, obywatelski kontekst. W jego czasach widziano w przepisie podstawę ścigania za zniesławienie – po łacinie iniuria, czyli po prostu bezprawie. Pretorzy niejeden edykt wydali, aby je ograniczyć. Mówimy, że ci rzymscy urzędnicy byli promotorami dobra wspólnego.
Cenię wolność słowa. Chciałbym się zgadzać z Amerykanami, że słowo nie boli. Pozwólcie ludziom mówić, bo co najwyżej dadzą świadectwo o sobie samych! Pan Bóg zapytał Adama: „Gdzie jesteś?". A ten się ze wszystkiego wyspowiadał, gdy nadmienił o nagości. Zostało to podsumowane westchnieniem: „A kto ci powiedział, że jesteś nagi?". Regulacji prawnych w represję wobec słów bym nie mieszał. Jedna z teorii dotyczących wolności słowa mówi o zaworze bezpieczeństwa. Lepiej, gdy mówią, niż złość miałaby wzbierać we wnętrzu i niekontrolowanie wybuchnąć. A tak wszystko się z wolna ulatnia, fałszywie wyśpiewywane małymi strofkami. Prawda, że zła pieśń potrafi zaboleć, a nawet pozostawiać ślady. Hejt obraża? To względne i subiektywne. Jeśli ktoś się obraża, to jego problem. Co innego, gdy wypowiedź poniża lub próbuje wykluczyć. To daje się bardziej obiektywnie ocenić.
W końcu przemoc słowna jest gorsza niż fizyczna czy seksualna. Jest niebezpieczna wobec osób młodych, nieukształtowanych. Dorosłych poruszy, o ile się nie przyzwyczaili. A, proszę mi wierzyć, doświadczenie hejtu od pewnego momentu zupełnie uodparnia na złe słowo. Niewiele trzeba, by skóra stała się grubsza. Zresztą wystarczy nie czytać komentarzy i kasować e-maile, co nie załatwia problemu samego hejtera. Rozumiem, że chce się wyżyć, dać upust złości, frustracji, niezadowoleniu. Inaczej niż w sieci zrobić tego nie potrafi. Najczęściej też nie ma odwagi, bo przecież podpisałby się imieniem i nazwiskiem.