Ich starsi koledzy wyliczyli, że po zmianach nawet 57 proc. kancelarii może się znaleźć w tarapatach. W pierwszej kolejności problemy dotkną właśnie adeptów sztuki ściągania długów. Obecne dwie stawki 15 i 8 proc. ściągane z tego, co dłużnik ureguluje, zastąpi jedna: 10 proc. Z długu zapłaconego szybko będzie jeszcze mniej: nie 5, tylko 3 proc. Przede wszystkim jednak pieniądze zamiast na konto komornika trafią najpierw do budżetu. I zanim egzekutor je zobaczy, zapłaci VAT. Według komorników po zmianach przychody przeciętnej kancelarii spadną o 36 proc. Ministerstwo Sprawiedliwości uspokaja, że najwyżej o 17 proc. I nie ma wątpliwości, że zmiany są potrzebne, bo społeczeństwo narzeka na zbyt wysokie opłaty za egzekucję. Podkreśla, że komornicy wcale źle nie zarabiają: średnio miesięcznie ich dochód to 46 tys. zł. Tyle że po jednej stronie tej średniej jest 257 tys. zł warszawskiego komornika, a po drugiej 2,6 tys. zł działającego przy jednym z małych sądów na wschodzie Polski.
Tyle tylko, że wyliczenia resortu oparte są na danych z 2012 r. Tymczasem rekinów zarabiających krocie jest już mniej, bo w 2015 r. zabrano im wielkie rewiry. Wówczas – słusznie zresztą – uchwalono ustawę uniemożliwiającą wybranie komornika z dowolnego miejsca Polski.
Nie dziwię się zatem, że komornicy protestują, choć trudno mi uwierzyć w ich kasandryczne wizje. Zgadzam się za to z ekspertami, że bez dokładnego policzenia kosztów i opłat o kompromis będzie trudno. A jeśli rzeczywiście komornicy zbankrutują, to ucierpi na tym przeciętny obywatel. Pamiętajmy, że niesprawność egzekucji nakręca firmy windykacyjne. I o ile na bezprawne działanie komornika można dość skutecznie się poskarżyć, o tyle na firmę już nie. A zatem, panowie, czas usiąść do stołu i wypracować rozwiązania, które nie zrujnują komorników ani dłużników, ale przede wszystkim zadowolą wierzycieli. Bo na razie spór idzie o stawki, a nie o rozwiązanie realnych problemów i walkę z patologiami.