Dlaczego po dekadzie rządów partia Viktora Orbána utrzymuje poparcie na poziomie oscylującym wokół 50 proc., a obóz Zjednoczonej Prawicy – po okresie o połowę krótszym – wskoczył właśnie na sondażową równię pochyłą.
To nie żadna z demonstracji ani jakikolwiek z tysięcy padających od kilku dni pod adresem rządzącej partii bluzgów zawierał tę odpowiedź. Wyłożyło ją – spokojnie, z profesorską flegmą – dwóch prawników, po których w swoim czasie zdążył się przejechać PiS-owski walec. Wypowiedzi Andrzeja Zolla i wywiad udzielony przez Andrzeja Rzeplińskiego zasługują na osobną gablotę w Muzeum Głupoty i Partactw Polskiej Prawicy. Jeden i drugi mogli dzisiaj swoim autorytetem i dorobkiem bronić sprawy ochrony życia poczętego. O ile inny byłby społeczny odbiór orzeczenia Trybunału, gdyby wcześniej nie zrobiono wszystkiego, by w oczach społeczeństwa stał się on partyjną przybudówką.
Wystarczyło tylko elitom III Rzeczypospolitej złożyć ofertę podobną do tej, jaką Orbán wysuwa konsekwentnie od 2005 roku na Węgrzech: nieważne, że do tej pory nie byliście z nami, nie musicie składać wiernopoddańczych hołdów. Wystarczy, że nie staniecie przeciwko nam. Dla wszystkich wystarczy fruktów.
Węgierski polityk jest nie tylko bardziej oszczędny we wkurzaniu potencjalnych wrogów. Pozostaje też konsekwentny w budowaniu społecznej bazy swoich rządów, promując warstwę „polgár". W języku węgierskim słowo to oznacza coś pomiędzy obywatelem a członkiem klasy średniej; Orbán wokół tego terminu konsekwentnie, co najmniej od końca lat 90., buduje swoją wizję nowych Węgier. Wizję, którą najprościej można by streścić jako kombinację dwóch równoległych procesów: wzrostu zamożności i politycznej aktywizacji. Nawet jeśli jest to tylko opowieść, którą Fidesz sprytnie sprzedaje Węgrom, to ci w nią uwierzyli. W przeciwieństwie do Polaków, zwłaszcza tych z klasy średniej, którym rządy Zjednoczonej Prawicy obrzydziły konserwatyzm. Jeśli nie na zawsze, to co najmniej na kilka kadencji.