Wielu Polakom – nie tylko kibicom futbolu lub/i polityki – niełatwo zrozumieć, po co Platforma po błyskotliwym zwycięstwie wyborczym i u progu wyczekanych rządów wywołuje konflikt o lokalizację Stadionu Narodowego. Jeśli to autorski pomysł pani prezydent Gronkiewicz-Waltz, to zafundowała ona swoim kolegom naprawdę niezły kłopot na początek funkcjonowania rządu. Z kolei gdyby była to koncepcja zbiorowa kierownictwa PO, przemyślana i przygotowana przed wyborami, to niezbyt uczciwe było przemilczenie jej w czasie wyborów.
Sam pomysł zmiany lokalizacji stadionu został zaprezentowany tak nieprofesjonalnie i nieprzekonująco, jakby narodził się przy porannym goleniu. Argumenty, o których szerzej za chwilę, były niezbyt przekonujące i spójne, co więcej, nie przedstawiono wiarygodnego harmonogramu gwarantującego, że mimo zmiany budowa zakończy się w terminie, a wreszcie, co najbardziej zaskakujące, nie zaproponowano alternatywnej lokalizacji.
Wysuwając pomysł tak fundamentalnej zmiany, ogłoszono coś w rodzaju konkursu na inną lokalizację, co pokazywało, że władze miasta są nieprzygotowane, a pomysł był nieprzemyślany. Posypały się propozycje z różnych stron Warszawy i okolic, powiększając tylko wrażenie absolutnej improwizacji.
To wrażenie powiększyła jeszcze kolejna deklaracja posła PO, kandydata na ministra sportu Mirosława Drzewieckiego, który budowę stadionu w centrum miasta nazwał planem A, nie wykluczył jednak, że realizowany będzie plan B – czyli budowa stadionu w innym miejscu.
Spróbujmy rzeczowo rozpatrzyć argumenty pomysłodawców owego planu B, jeszcze trzy dni temu traktowanego chyba jako jedyny słuszny plan. Argument finansowy przedstawiany jest mniej więcej tak: „Tereny pod dotychczasową lokalizacją koło Stadionu Dziesięciolecia warte są trzy miliardy złotych, a więc ich przeznaczenie na stadion jest marnotrawne. Do tego dochodzi miliard albo i więcej na samą budowę, a więc będzie to, dodając obie kwoty, jak powiedział Mirosław Drzewiecki, najdroższy europejski stadion”.