Przebieg dwóch pierwszych dni w polskim parlamencie niewiele się różni od wydarzeń sprzed dwóch lat. Wtedy to, co się działo w Sejmie, niemal powszechnie uznano za skandal, a teraz już tylko za pieniactwo PiS.
Przypomnijmy jednak, jakie wydarzenia towarzyszyły początkom poprzedniego Sejmu. W nocy z wtorku na środę (25/26 października 2005) negocjacje między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską poniosły fiasko. Kazimierz Marcinkiewicz, wtedy główny negocjator partii Jarosława Kaczyńskiego, próbował jeszcze ratować wizję koalicji, proponując podzielenie spornego MSWiA na dwa resorty – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Ministerstwo Administracji.
Platforma nie podjęła pomysłu, ale w środowy poranek, gdy miała miejsce inauguracja Sejmu, uznała za oczywiste, że to jej należy się funkcja marszałka, i wysunęła na to stanowisko Bronisława Komorowskiego. Był to polityk, który od wyborczego wieczoru 23 października 2005 zasłynął kilkoma niezwykle jątrzącymi wypowiedziami na temat PiS. Czy można się więc dziwić, że PiS odmówiło poparcia Komorowskiego? Politycy tej partii wskazywali, że owszem, gotowi są przyznać PO stanowisko marszałka, ale woleliby, aby objął je lider partii Donald Tusk i, – co bardziej istotne – taki gest miał być zwieńczeniem gotowej koalicji PO – PiS.
Gdy jednak marzenia o koalicji się rozwiały, a Komorowski kojarzył się źle, politycy PiS nie widzieli powodu, by oddać szefostwo Sejmu przegranym.
W odpowiedzi PO uderzyła w ton świętego oburzenia, że PiS chce narzucać innej partii kandydata na marszałka. Komorowski pytał, czy bracia Kaczyńscy, którzy przejęli już stanowiska prezydenta i premiera, nie zechcą teraz dodatkowo stanowiska prymasa.