Uznanie niepodległości Kosowa przez zachodnie potęgi, a także przez Polskę, to – jak mawiał Talleyrand – gorzej niż zbrodnia. To błąd, polityczny błąd.
Kosowo, kolebka serbskiej państwowości, jest teraz w ponad 90 proc. zamieszkane przez Albańczyków. To efekt czterowiekowej tureckiej niewoli, serbskiego oporu podczas II wojny światowej, natowskich bombardowań przed dziesięciu laty i populacyjnej dynamiki islamu w XX w.
Czy jednak taka ludnościowa przewaga, potwierdzona w wyborach demokratycznym zwycięstwem albańskich bojowników o oderwanie Kosowa od Serbii, stanowi wystarczającą rację uznania tego państwa? Główny problem tkwi w tym, że nie ma żadnego, niechby i ułomnego, międzynarodowego prawa (albo nawet konsensusu przyjętego przez większość liczących się państw), które określałoby warunki uprawomocnionego oddzielenia się części terytorium od całości państwa na takie oddzielenie się niegodzącego.
Owo prawo musiałoby stwierdzać, że po spełnieniu wymaganych proceduralnych i czasowych ograniczeń każda mniejszość zdolna do utworzenia własnej państwowości może ją zadeklarować. I wtedy państwu, od którego ta mniejszość się odłącza, nie wolno używać siły w celu utrzymania status quo. Jeśli jej użyje, będzie agresorem.
Są poważne wątpliwości, czy klanowe społeczeństwo kosowskich Albańczyków zdoła zorganizować samodzielne państwo