Trawka i winko w cieniu powielacza

W stanie wojennym marihuana była znieczuleniem na rządy Jaruzelskiego. Żaden powód do chluby, ale też nie rozdzierajmy szat – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 13.05.2008 01:42

Rewelacje „Newsweeka” na temat trawki palonej przez Donalda Tuska przypomniały mi klimat połowy lat 80., epokę dzikich lat stanu wojennego. Jako licealista pętałem się wówczas po obrzeżach dorosłej opozycji i nieco liznąłem tamtego klimatu.

Czy trawka w opozycyjnych „zaklętych rewirach” była czymś wyjątkowym? Wielu członków opozycji miało za sobą wcześniejszą epokę kontestacji hipisowskiej. Byli koledzy, którzy łączyli współpracę z podziemiem ze stylem „faji”, reggae i wyjazdów na koncerty na drugi koniec Polski. Pamiętam, jak w domu braci Przemka i Radka Kryszków – gdzie chłonąłem opozycyjną atmosferę – młodszy z braci Radek zrobił sobie z modeliny wisiorek, na którym znak pacyfy splatał się z kotwicą Polski Walczącej. Do tego stylu hipisowsko-dysydenckiego trawka pasowała doskonale, ale dodajmy od razu, że dalej, w kierunku mocniejszych rzeczy, zazwyczaj się nie posuwano.

Kontrastem dla opozycyjnego domu Kryszków był dom Kurskich, gdzie ascetyczny Jarek (obecnie wiceszef „Gazety Wyborczej”), starszy brat Jacka (dziś posła PiS), jako harcerz żadnych używek nie tolerował i krzywo patrzył nawet na młodszego, gdy ten próbował na prywatkach alkoholu. To był już klimat odwołującego się do konserwatyzmu Ruchu Młodej Polski, gdzie pito raczej wino niż wódkę, a marihuana była raczej nie do pomyślenia. Ale w opozycyjnym kotle ludzie ocierali się o różne środowiska. Ci sami działacze u młodopolaka Arama (Arkadiusza) Rybickiego potrafili sączyć elegancko winko, a gdy trafiali na imprezy choćby do Mariusza Wilka, potrafili przyjmować zupełnie inną – delikatnie mówiąc – konwencję dobrej zabawy.

Pamiętam licealne wieczorne popijawy, słuchanie zdartych kaset z koncertów Jacka Kaczmarskiego, któremu towarzyszył nieco hipisowski rytuał zaciągania się przekazywanym z ręki do ręki jointem. Ja uchylałem się od tego rytuału. Raził mnie w tym rys swego rodzaju wspólnej hipisowskiej komunii – może dlatego, że utkwiła mi w pamięci w pewnym sensie podobna scena z filmu „Hair” Milosza Formana. Na dodatek – i nie jest to świętoszkowaty unik – po jednej próbie sztachnięcia się tak rozbolała mnie głowa, że dziwiłem się potem fascynacji „zielem” u niektórych moich kolegów.

Ludzie, którzy u młodopolaka Arama Rybickiego sączyli winko, na imprezach u Mariusza Wilka bawili się zupełnie inaczej

Ale nie był to jedyny powód, dla którego unikałem narkotycznych rytuałów. Redagując razem z braćmi Kurskimi podziemne licealne pisemko „BIT”, starałem się trzymać z dala od marihuany, która – mimo wszystko – była przecież narkotykiem. W naszej skromnej licealnej konspiracji w gdańskim III LO zwanym „topolówką” baliśmy się, że znaleziona w uczniowskiej kieszeni marycha może w razie wpadki być wykorzystana przez Służbę Bezpieczeństwa jako pretekst do zrobienia z nas narkomanów lub dilerów.I nie była to wydumana obawa. Pamiętam powtarzaną ówcześnie opowieść o chłopaku bodaj z gdyńskiego liceum, którego złapano na rozrzucaniu ulotek. W trakcie późniejszej rewizji w domu znaleziono u niego w pokoju ukrytą przed rodzicami gańdziową fajeczkę. Licealista poszedł na współpracę, bo bardziej bał się ujawnienia przed rodzicami tego, że popalał, niż ulotkowych przygód. Na szczęście szybko się przyznał kolegom, że został złamany. Dzięki temu nie ugrzązł głębiej w donosicielstwie.

Czy wyciąganie na ówczesnych imprezach fajeczki z marihuaną oburzało mnie wtedy? Kłamałbym, gdybym twierdził, że tak było. Syf i szarzyzna stanu wojennego, upokorzenie i lęk przed każdym mijanym patrolem, rozpacz z racji słabnięcia oporu społeczeństwa i wreszcie stres w trakcie rozrzucania ulotek – musiały znaleźć jakieś ujście. Wieczorne wielogodzinne popijawy, którym tuż po 13 grudnia sprzyjała godzina milicyjna, były okazją do polepszania sobie nastroju także i za pomocą „zielarskiej fajeczki”.

Uczciwie dodajmy jednak, że nie zawsze się to dobrze kończyło. Oto córka jednego z moich szefów w podziemnej strukturze „Solidarności” bez wiedzy ojca spróbowała zakazanego owocu, który bezmyślnie jej podsunął jeden z opozycjonistów typu „hippie”. Nastolatka odreagowywała stresy związane z zatrzymywaniem ojca i ciągłym zagrożeniem domu przez rewizje SB tak konsekwentnie, że niezbędne okazało się długie i dramatyczne leczenie. Taka też bywała cena płacona za pojawienie się marihuany na obrzeżach opozycyjnych salonów.

Jak na tym tle rysują się wyznania Donalda Tuska? Większość mediów sugeruje, że przygoda z trawką to wybryk wczesnej młodości. Jeśli Tusk mówi prawdę, to chodzi o lata 1982 – 1985, czyli o okres jego pracy w spółdzielni Świetlik – będącej azylem dla ludzi aktywnych w pierwszej „Solidarności”, którzy w stanie wojennym stali się częścią opozycyjnych salonów. Obecny premier miał wtedy 25 – 28 lat. To już wiek dość dorosły – nie chodzi więc raczej o wybryk nastolatka. Tym bardziej że w tym samym okresie – jak pisze „Newsweek” – w małżeństwie Tusków doszło do kryzysu.

Jednak wtedy, w latach stanu wojennego, trawka należała do kolorytu epoki i była sposobem znieczulenia się na koszmar rządów Jaruzelskiego. Podobnie jak w latach okupacji, 40 lat wcześniej, takim znieczulaczem była wódka. Nie jest to powód do chluby, ale też szat z tego powodu nie należy rozdzierać. Chyba że ta nieoczekiwana szczerość premiera to chwyt marketingowy pod gusty dzisiejszych nastolatków. Wtedy to zupełnie inna – raczej niesmaczna – sprawa.

Na koniec jeszcze jedna osobista uwaga. Od Tuska popalającego trawkę na początku lat 80. bardziej zaczął niepokoić mnie Tusk w końcu dekady, gdy zaczął gustować w dobrej whisky i luksusowych cygarach fundowanych przez biznesmenów czasem dość dziwnej proweniencji.

Rewelacje „Newsweeka” na temat trawki palonej przez Donalda Tuska przypomniały mi klimat połowy lat 80., epokę dzikich lat stanu wojennego. Jako licealista pętałem się wówczas po obrzeżach dorosłej opozycji i nieco liznąłem tamtego klimatu.

Czy trawka w opozycyjnych „zaklętych rewirach” była czymś wyjątkowym? Wielu członków opozycji miało za sobą wcześniejszą epokę kontestacji hipisowskiej. Byli koledzy, którzy łączyli współpracę z podziemiem ze stylem „faji”, reggae i wyjazdów na koncerty na drugi koniec Polski. Pamiętam, jak w domu braci Przemka i Radka Kryszków – gdzie chłonąłem opozycyjną atmosferę – młodszy z braci Radek zrobił sobie z modeliny wisiorek, na którym znak pacyfy splatał się z kotwicą Polski Walczącej. Do tego stylu hipisowsko-dysydenckiego trawka pasowała doskonale, ale dodajmy od razu, że dalej, w kierunku mocniejszych rzeczy, zazwyczaj się nie posuwano.

Pozostało 85% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?