Rewelacje „Newsweeka” na temat trawki palonej przez Donalda Tuska przypomniały mi klimat połowy lat 80., epokę dzikich lat stanu wojennego. Jako licealista pętałem się wówczas po obrzeżach dorosłej opozycji i nieco liznąłem tamtego klimatu.
Czy trawka w opozycyjnych „zaklętych rewirach” była czymś wyjątkowym? Wielu członków opozycji miało za sobą wcześniejszą epokę kontestacji hipisowskiej. Byli koledzy, którzy łączyli współpracę z podziemiem ze stylem „faji”, reggae i wyjazdów na koncerty na drugi koniec Polski. Pamiętam, jak w domu braci Przemka i Radka Kryszków – gdzie chłonąłem opozycyjną atmosferę – młodszy z braci Radek zrobił sobie z modeliny wisiorek, na którym znak pacyfy splatał się z kotwicą Polski Walczącej. Do tego stylu hipisowsko-dysydenckiego trawka pasowała doskonale, ale dodajmy od razu, że dalej, w kierunku mocniejszych rzeczy, zazwyczaj się nie posuwano.
Kontrastem dla opozycyjnego domu Kryszków był dom Kurskich, gdzie ascetyczny Jarek (obecnie wiceszef „Gazety Wyborczej”), starszy brat Jacka (dziś posła PiS), jako harcerz żadnych używek nie tolerował i krzywo patrzył nawet na młodszego, gdy ten próbował na prywatkach alkoholu. To był już klimat odwołującego się do konserwatyzmu Ruchu Młodej Polski, gdzie pito raczej wino niż wódkę, a marihuana była raczej nie do pomyślenia. Ale w opozycyjnym kotle ludzie ocierali się o różne środowiska. Ci sami działacze u młodopolaka Arama (Arkadiusza) Rybickiego potrafili sączyć elegancko winko, a gdy trafiali na imprezy choćby do Mariusza Wilka, potrafili przyjmować zupełnie inną – delikatnie mówiąc – konwencję dobrej zabawy.
Pamiętam licealne wieczorne popijawy, słuchanie zdartych kaset z koncertów Jacka Kaczmarskiego, któremu towarzyszył nieco hipisowski rytuał zaciągania się przekazywanym z ręki do ręki jointem. Ja uchylałem się od tego rytuału. Raził mnie w tym rys swego rodzaju wspólnej hipisowskiej komunii – może dlatego, że utkwiła mi w pamięci w pewnym sensie podobna scena z filmu „Hair” Milosza Formana. Na dodatek – i nie jest to świętoszkowaty unik – po jednej próbie sztachnięcia się tak rozbolała mnie głowa, że dziwiłem się potem fascynacji „zielem” u niektórych moich kolegów.
Ludzie, którzy u młodopolaka Arama Rybickiego sączyli winko, na imprezach u Mariusza Wilka bawili się zupełnie inaczej