Co może głowa państwa

Prezydent RP jest wprawdzie najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej, ale właśnie Rzeczypospolitej, a nie własnych koncepcji – pisze konstytucjonalista

Aktualizacja: 17.10.2008 01:32 Publikacja: 17.10.2008 01:09

Gdzie byli konstytucjonaliści, gdy Aleksander Kwaśniewski za czasów swojej prezydentury prowadził politykę zagraniczną? Dlaczego wówczas nie protestowali? Czemu nie wysuwali propozycji, by postawić go z tego powodu przed Trybunałem Stanu?

Takie pytania postawił Zdzisław Krasnodębski w artykule „Współdziałanie przez niedziałanie” („Rz” z dn. 15.10.2008 r.), zwracając uwagę, że dziś aktywność obecnej głowy państwa w tej dziedzinie skłania ich do wypowiadania sądów krytycznych. Pragnę zatem odpowiedzieć profesorowi Krasnodębskiemu, skąd bierze się taka różnica ocen.

[srodtytul]Uprawnienia ograniczone[/srodtytul]

Nie jest tak, że polski prezydent jest całkowicie wyłączony prawnie z uczestnictwa w przedsięwzięciach Rzeczypospolitej Polskiej mających znaczenie dla jej polityki zagranicznej. Przekonuje o tym lektura art. 133 konstytucji, który stanowi o tym, jakie posiada on kompetencje własne, gdy występuje jako reprezentant państwa w stosunkach zewnętrznych.

Są one jasno określone: prezydent ratyfikuje i wypowiada umowy międzynarodowe, mianuje i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli RP w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych oraz przyjmuje listy uwierzytelniające oraz odwołujące przedstawicieli dyplomatycznych innych państw i organizacji międzynarodowych. Nie są to, zwłaszcza gdy idzie o ratyfikowanie umów międzynarodowych, uprawnienia bagatelne, co widać wyraźnie na przykładzie polskich losów traktatu lizbońskiego.

Są to jednak uprawnienia ograniczone. Gdy idzie o te, a tym bardziej o inne jeszcze sprawy z zakresu polityki zagranicznej, art. 133 ust. 3 stanowi, że prezydent Rzeczpospolitej współdziała z prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem.

[srodtytul]Powinność prezydenta[/srodtytul]

Zdzisław Krasnodębski ironizuje, pisząc, że to ostatnie postanowienie interpretowane jest jako oznaczające, iż nałożony został na prezydenta obowiązek wykonywania „bez szemrania” poleceń premiera i ministra spraw zagranicznych. Przepis ten, jak każdy inny, sformułowany jest w trybie oznajmującym, ale oznacza powinność prawną. I rzeczywiście, to na prezydencie RP, a nie na premierze i ministrze taka powinność spoczywa.

Skąd takie rozwiązanie? A stąd, że to właśnie do Rady Ministrów, a nie głowy państwa należy sprawowanie ogólnego kierownictwa w dziedzinie stosunków zagranicznych oraz zawieranie wymagających ratyfikacji umów międzynarodowych (art. 146 ust. 3 pkt 9 i 10 Konstytucji RP).

Prezydent RP jest wprawdzie najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej (art. 126 ust. 1), ale Rzeczypospolitej, a nie swych własnych wyłącznie koncepcji w tej lub innej dziedzinie. Obok prezydenta organami państwa są ponadto – Sejm, Senat, Rada Ministrów, sądy i trybunały i to one, w zakresie przyznanych im kompetencji, podejmują decyzje władcze w imieniu Rzeczypospolitej.

Decyzje te prezydent RP winien respektować. Gdy zaś mowa o problemach związanych z zagranicznymi stosunkami państwa, liczyć się musi w pierwszym rzędzie stanowisko Rady Ministrów.

[srodtytul]Ukraina i Gruzja[/srodtytul]

Aktywna obecność prezydenta państwa (którą, dodajmy, posiada parlamentarno-gabinetowy, a nie prezydencki system rządów), jest pożądana, a niekiedy niezbędna. Jednakże musi ona współgrać z tym, co prezentuje rząd. Jeśli zatem rząd pragnie, by w polityce zagranicznej wsparła go głowa państwa, to jej pojawienie się w roli najwyższego reprezentanta Rzeczypospolitej jest ze wszech miar pożyteczne.

Działalność prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego polegająca np. na promowaniu demokratycznych przemian na Ukrainie w żadnym stopniu nie naruszała generalnej linii polskiej polityki zagranicznej i była, jak mniemam, chętnie widziana przez ówczesny rząd. Obecny rząd również nie zakazywał Lechowi Kaczyńskiemu odegrać znaczącej roli w konflikcie gruzińskim, choć, jak się zdaje, miał w tym względzie nieco inne zdanie niż prezydent.

Gdyby rząd poprosił prezydenta o reprezentowanie lub współreprezentowanie Polski w czasie posiedzenia Rady Europejskiej UE lub pozytywnie odpowiedział na jego ofertę w tej mierze, w żadnym razie nie naruszałoby to konstytucji.

Nie ma potrzeby stawiać Aleksandra Kwaśniewskiego przed Trybunałem Stanu, bo nie ma za co. Konstytucjonaliści zaś nie podnosili larum, bo nie było po temu żadnej konieczności.

[i]Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, znawcą tematyki konstytucyjnej, stałym współpracownikiem „Rzeczpospolitej”[/i]

Gdzie byli konstytucjonaliści, gdy Aleksander Kwaśniewski za czasów swojej prezydentury prowadził politykę zagraniczną? Dlaczego wówczas nie protestowali? Czemu nie wysuwali propozycji, by postawić go z tego powodu przed Trybunałem Stanu?

Takie pytania postawił Zdzisław Krasnodębski w artykule „Współdziałanie przez niedziałanie” („Rz” z dn. 15.10.2008 r.), zwracając uwagę, że dziś aktywność obecnej głowy państwa w tej dziedzinie skłania ich do wypowiadania sądów krytycznych. Pragnę zatem odpowiedzieć profesorowi Krasnodębskiemu, skąd bierze się taka różnica ocen.

Pozostało 87% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Marek Kutarba: Dlaczego nie ma zgody USA na biało-czerwoną szachownicę na F-35?
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Unia Europejska na rozstaju dróg
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Czaputowicz: Zmiana unijnego paradygmatu
Opinie polityczno - społeczne
Cezary Szymanek: Spełnione nadzieje i rozwiane obawy po 20 latach w UE
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Witajcie w innym kraju
Materiał Promocyjny
Wsparcie dla beneficjentów dotacji unijnych, w tym środków z KPO