Migalskiego zadziwia, gdy widzi mnie w telewizji komentującego sprawy europejskie z pozycji eksperta, „choć jestem kandydatem PO do europarlamentu” i jest w tym sugestia, że ukrywam swoje związki z PO. To sugestia nieprawdziwa. Niczego nie ukrywam. Bliską współpracą z wybitnym politykiem PO Jackiem Saryusz–Wolskim chwalę się publicznie, a na sprawach europejskich rzeczywiście się znam - w przeciwieństwie do Migalskiego, który wyspecjalizował się w komentowaniu uwarunkowanej partyjnie polityki. Z ekspertami europejskimi w tej kampanii jest jednak problem. W kampanii bardzo rzadko poruszane są wątki europejskie, skupiamy się albo na problemach czysto krajowych, albo na tematach całkowicie zastępczych. Do tego znawcy tematyki europejskiej nie są potrzebni. Jedni koncentrują się na tym, czy Niemcy chcą nam zabrać Szczecin, dywagują o potrzebie przeprowadzenia referendum czy euro wprowadzić w roku 2012, czy 2013, inni zastanawiają się czy też można złożyć podpis pod unijnym traktatem w miesiącu, w którego nazwie nie ma litery „r”. Eksperci z zaproszeniami na listy partyjne mieli nadzieję, że skierują debatę na tory bardziej merytoryczne, ale srodze się zawiedli.
Decyzja o tym, żeby próbować swoich sił w wyborach nie jest łatwa dla żadnego specjalisty. Zasady wyborczego sporu wymagają w praktyce uciekania od debaty na tematy związane z integracją europejską. Kandydat do Parlamentu Europejskiego częściej jest pytany o sprawy krajowe, dotyczące np. majątku tego, czy innego posła, tudzież detali postępowania toczącego się właśnie przed komisją śledczą. Kiedy chce mówić o kluczowych problemach europejskich, np. w jaki sposób Unia Europejska reaguje na kryzys finansowy, ze zdumieniem odkrywa, że albo nikogo to nie interesuje, albo jest wówczas cytowany jako ekspert, a nie kandydat, co może narażać go na posądzenia o nierzetelność.
Czy sytuacja, w której startujący w wyborach do Parlamentu Europejskiego obiektywnie komentuje rzeczywistość w ogóle jest możliwa? Wygląda na to, że nie. Nawet jeżeli mówimy o rzeczach tak oczywistych, jak to, iż ten, kto w Parlamencie Europejskim decyduje się na pozostawanie w małej frakcji politycznej skazuje się na marginalizację, lub też, że na razie nikt nie chce przekształcać Unii Europejskiej w superpaństwo. Utrata części wiarygodności jest naturalną ceną, którą przychodzi zapłacić ekspertowi za polityczne zaangażowanie. Choć oczywiście można zapytać czy jest różnica między tymi, którzy stronili od komentowania doraźnej sytuacji na polskiej scenie politycznej od tych, którzy z tego zrobili sobie zawód. Jaki jest więc sens zapraszania specjalistów na listy partyjne? Czy eksperci nie powinni zostać na uniwersytetach, czy też w instytutach badawczych.
Niekoniecznie. Kraje, które są członkami Wspólnoty Europejskiej od kilkudziesięciu lat wypracowały sobie całą rzeszę polityków kompetentnych w sprawach europejskich. U nas ten proces dopiero się zaczyna. W najbliższych latach Unia Europejska będzie musiała rozstrzygać fundamentalne spory, które mają bardzo techniczny charakter. Czeka nas podjęcie licznych wyzwań, którym sprostać mogą tylko ludzie umiejętnie poruszający się w unijnym labiryncie. Laik najczęściej stroni od zagłębiania się w tajniki fizyki kwantowej, czy też muzyki dodekafonicznej. W sprawach integracji europejskiej kompetentni czują się wszyscy. W kampanii, która jest właściwie wyjałowiona z debaty merytorycznej, nie sposób zorientować się, kto rzeczywiście zna się na rzeczy. Na pewno jednak eksperci przydadzą się Polsce w Parlamencie Europejskim. Bez nich bowiem bardzo trudno będzie skutecznie wpisać interes Polski w interes ogólnoeuropejski oraz efektywnie zabiegać o realizację wszystkich korzystnych dla nas inicjatyw.
[i]Autor jest kandydatem Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego, ekspertem Centrum Europejskiego Natolin.[/i]