Potrzebny twardy lider na trudne czasy

Polityka rozlicza się nie z tego, jak długo potrafił się na swym stanowisku utrzymać, ale z tego, co w danym mu czasie zrobił. Dlatego Mazowiecki czy Buzek cieszą się wciąż autorytetem, a losy Millera czy Cimoszewicza nikogo nie interesują – pisze publicysta

Publikacja: 11.09.2009 04:50

Ryszard Holzer

Ryszard Holzer

Foto: Rzeczpospolita

Red

Znamy już motywy przewodnie opozycyjnej kampanii wyborczej, która zacznie się jesienią i trwać będzie przez dwa lata – obejmie wybory prezydenckie 2010 r. oraz wybory parlamentarne i samorządowe rok później.

Mowa będzie o nieudolnych działaniach rządu Donalda Tuska, które doprowadziły do gigantycznej budżetowej dziury i o „wyprzedawaniu pereł w koronie”, jak to zgrabnie określił prezydent Lech Kaczyński, czyli o szkodliwej wyprzedaży majątku narodowego.

[srodtytul]Bez alternatywy[/srodtytul]

Te zarzuty nie miałyby może wielkiej politycznej wagi, gdyby nie to, że dopiero w ciągu najbliższych miesięcy dotrą do nas skutki światowego kryzysu. Zarzuty nieudolności i niegospodarności będzie potwierdzało w oczach przeciętnego wyborcy rosnące bezrobocie. Strajki i zadymy związkowców, protestujących przeciw prywatyzacji i domagających się państwowego wsparcia bankrutujących zakładów, będą zaś umacniały poczucie, że rząd nie panuje nad sytuacją.

Na dodatek nad budżetem wisi groźba przekroczenia progu oszczędnościowego 55 proc. relacji długu publicznego do PKB. Nie w tym roku, raczej jeszcze nie w przyszłym, ale za dwa lata jest to prawdopodobne. Groziłoby to koniecznością drastycznego ograniczenia rządowych wydatków (w tym np. obniżenia płac budżetówki oraz rent i emerytur) i podwyższenia podatków. Taka groźba – a jesienią 2011 r., w trakcie wyborów parlamentarnych, będzie już można ocenić jej realność – dałaby opozycji potężną broń polityczną.

Na razie, choć notowania rządu spadają (zdaniem respondentów badań opinii publicznej gabinet Tuska robi zbyt mało, walcząc z kryzysem), notowania samej Platformy są dość stabilne. Wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski tłumaczy to brakiem konkurencji: – Jesteśmy anty-PiS. Nie ma wobec nas żadnej alternatywy. Na czele dwóch głównych partii opozycji stoją dwaj nieudacznicy. Pierwszy to ten zapiekły, zajadły Kaczyński, a drugi to antypatyczny Napieralski”.

To prawda – na razie można być „anty-PiS” i liczyć na słabość konkurentów. Ale czy to wystarczy, gdy zacznie się polityczna gorąca jesień?

[wyimek]Czy obecny premier będzie potrafił dostrzec, że czasy, w których go wybrano, już odeszły w przeszłość i że Polska potrzebuje dziś innego rodzaju politycznego przywództwa?[/wyimek]

[srodtytul]Ciepły, spokojny, uprzejmy[/srodtytul]

A jeszcze rok temu wszystko układało się tak dobrze. Scenariusz Donalda Tuska wydawał się jasny, spójny i klarowny – o gospodarkę można się nie bać, będzie się szybko rozwijać dzięki unijnym dotacjom i zagranicznym inwestycjom. Powstaną nowe miejsca pracy, a nadwyżka siły roboczej znajdzie pracę w krajach starej Unii, więc bezrobocie szybko zmaleje, a pensje wzrosną. Zadowoleni wyborcy nagrodzą nas zwycięstwem w wyborach prezydenckich i pozwolą się umocnić w kolejnych wyborach parlamentarnych. Wówczas będzie można przeprowadzić reformy niezbędne dla dalszego rozwoju kraju. A na razie trzeba zadbać o spokój i dobre samopoczucie elektoratu.

Taki wniosek wydawał się logiczną konsekwencją lekcji płynącej z losów poprzedników. PiS objął władzę, obiecując zrobienie porządku po czasach rządów postkomunizmu, ale porządku nie zrobił, ciągłymi aferami i podgrzewaniem politycznej atmosfery w poszukiwaniu mitycznego „układu” zaś śmiertelnie wystraszył większość Polaków. Ale wyborcze zwycięstwo PiS w 2005 r. nie wzięło się z niczego – było niekwestionowaną reakcją na rządy SLD z ich korupcją, kolesiostwem, zagrabianiem państwa.

Te dwie lekcje Tusk dobrze zapamiętał. W sejmowym exposé z listopada 2007 r. przedstawił polityczne wnioski z nich płynące: „Polacy nie są skazani na fałszywy wybór między cynicznym konformizmem a cynicznym radykalizmem. (…) Mają prawo do władzy i do takiego państwa, i do takiego rządu, który traktuje swoją misję jako służbę, który uczciwość, przyzwoitość, bezinteresowność traktuje jako oczywistość. I równocześnie mają prawo do władzy, która nie ma zamiaru narzucać, kontrolować każdego fragmentu ich życia”.

Obecny premier w znacznej mierze swe polityczne przywództwo zbudował wokół własnego wizerunku – człowieka ciepłego, spokojnego, uprzejmego, dalekiego zarówno od arogancji i prostactwa Leszka Millera, jak i od agresywności i żerowania na lękach ludzkich Jarosława Kaczyńskiego. Podkreślał w jednym z wywiadów, że obowiązkiem polityka „jest dawanie ludziom poczucia bezpieczeństwa, ciągłości, wzrostu. Każdy człowiek ma tylko jedno życie. Mówienie o strategii dla wielu pokoleń to najczęściej maskowanie braku pomysłów na tu i teraz. Ludzie chcą żyć lepiej w perspektywie roku, dwóch, a nie 30 lat”.

[srodtytul]Po co rządzić[/srodtytul]

Była jednak także trzecia lekcja – lekcja rządów postsolidarnościowych reformatorów: premierów Tadeusza Mazowieckiego, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jerzego Buzka. Sam Bielecki przypisał niedawno klęskę Kongresu Liberalno-Demokratycznego w wyborach z 1991 r. swoim błędom, stwierdzając, że zachował się wówczas „wręcz prowokacyjnie, żeby nie powiedzieć: niemądrze. Obniżyłem przed wyborami emerytury i renty o 20 proc., nie wypłaciłem budżetówce należnych jej podwyżek. I dlatego mieliśmy słaby wynik wyborczy, który praktycznie pozbawił mnie możliwości efektywnego wpływania na losy kraju”.

Z kolei Janusz Lewandowski, w rządzie Bieleckiego minister prywatyzacji, dziś europoseł i kandydat na unijnego komisarza, po ostatnich wyborach napisał: „Pamięć rządu Buzka, który wznowił reformy, ale zapłacił polityczną cenę za odwagę, może studzić zapał. Przezwyciężenie paradoksu «wygrywające reformy, przegrywający reformatorzy» jest wyzwaniem dla ekipy Tuska. Czas nagli, bo miesiąc miodowy jest krótki, a koniunktura nie trwa wiecznie”.

Jak widać, ta trzecia lekcja nawet w gronie futbolowych i politycznych kolegów Donalda Tuska bywa interpretowana rozmaicie. Gdy Bielecki mówi o władzy, to Lewandowski kładzie nacisk na to, po co ta władza ma być sprawowana. Niewątpliwie premierowi bliższe jest myślenie tego pierwszego. Jeśli chce się w polityce coś zrobić, to najpierw trzeba wygrać wybory – tłumaczył mi niedawno jeden z prominentnych posłów PO. To prawda, ale koniec końców co właściwie „chce się zrobić”?

Są przecież także inne lekcje poza trzema wyżej wspomnianymi. Na przykład lekcja rządu Cimoszewicza, który stracił władzę m.in. właśnie dlatego, że nie znalazł dobrej odpowiedzi na kryzys: wówczas spowodowany katastrofalną powodzią. Wyborcy kierują się odmiennymi motywacjami w dobie zagrożeń i w czasach normalnych. W normalnych oczekują od polityków świętego spokoju. W kryzysowych szukają kogoś, kto ten święty spokój przywróci, przełamując negatywne trendy, rozwiązując zawęźlone przez lata problemy, zapewniając krajowi nowe impulsy rozwojowe. W każdym razie nie kogoś, kto obiecuje, że spokój i ład same powrócą.

[srodtytul]Podjąć polityczny test[/srodtytul]

Trudno gabinet Tuska obarczać winą za odczuwane przez przeciętnego Polaka konsekwencje światowego kryzysu. Pytanie jest inne: czy Donald Tusk potrafi sprawić wrażenie człowieka zdecydowanego, gotowego w razie konieczności na polityczną konfrontację, by zapewnić, że państwowa nawa popłynie przez wzburzone wody obranym przez niego kursem?

Aby tego dokonać, musiałby wziąć na siebie polityczne ryzyko przeprowadzenia rozgrywki na dwóch wyboistych terenach, których dotąd unikał.

Pierwszy to prywatyzacja. Nie wchodzę tu akurat w to, czy ministra Aleksandra Grada należało zdymisjonować, czy nie. Były poważne argumenty za jednym (np. konieczność kontynuacji negocjacji w sprawie PZU) i za drugim (nieudolność dotychczasowych działań). Ktokolwiek będzie ministrem skarbu, musi w tym i przyszłym roku zebrać ze sprzedaży państwowego majątku 30 mld złotych, a w 2011 r. przynajmniej kilkanaście kolejnych. Bez tego przekroczony zostanie wspomniany na wstępie próg oszczędnościowy, z wszystkimi tego politycznymi konsekwencjami dla rządzącej partii.

Jednak nie wystarczy zadekretować 30 mld złotych wpływów z prywatyzacji. Konieczne jest jeszcze mocne wsparcie ministra, który ryzykuje Trybunałem Stanu, jeśli szukając na gwałt pieniędzy, sprzeda coś za tanio. A w dobie kryzysu o korzystną prywatyzację niełatwo. Na razie premier takiego wsparcia ministrowi nie udzielił – przeciwnie, wylał mu na głowę zimny prysznic, gdy ten ogłosił plany sprzedaży KGHM.

Drugi obszar dotyczy reformy finansów publicznych. Do pewnego momentu odkładanie przez rząd kroków niepopularnych, a potrzebnych „na później”, na czasy, gdy nie będzie już groziło prezydenckie weto, wydawało się racjonalne. W jednym z wywiadów Tusk mówił: „wy, dziennikarze, ciągle nas pytacie, dlaczego nie strzelamy? Jakby nie było widać, że nie zawsze możemy użyć armat, choćbyśmy chcieli”.

Czy jednak takie myślenie jest racjonalne nadal? Bowiem – to prawda – zapewne prezydent reformę publicznych finansów zawetuje, PiS go w tym wesprze, a SLD może policzyć sobie zbyt dużo za jej wsparcie. Jednak dopóki taki polityczny test nie zostanie podjęty, dopóty piłka jest po stronie polityków opozycji, którzy – jak to w sobotę uczynił poseł Paweł Kowal z PiS – mogą opowiadać, że rząd nie podjął „żadnych działań mających zmniejszyć budżetowe wydatki”. Bo faktycznie nie podjął. Gdyby to zrobił, można by przynajmniej powiedzieć: próbowaliśmy problem rozwiązać i uniemożliwiono nam to, ale mamy gotowy projekt i sprawę załatwimy po wyborach prezydenckich.

[srodtytul]Gra na czas[/srodtytul]

Na razie gabinet Tuska sprawia wrażenie, że gra na czas, a to wyborców nie umacnia w przekonaniu, że ich los jest w dobrych rękach. Ta gra na czas może się udać, jeśli odbicie gospodarcze będzie już wyraźne za kilkanaście miesięcy i przedsiębiorstwa znów zaczną zatrudniać. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że za dwa lata wciąż będzie nam towarzyszył strach przed utratą pracy, a płace ledwie drgną.

Warto więc pamiętać, że w ustroju demokratycznym każda partia wcześniej czy później władzę traci. Nie sądzę, by zagrożone były plany Donalda Tuska objęcia najwyższego urzędu w RP, trudno jednak oczekiwać, że skutki kryzysu nie będą miały wpływu na notowania jego partii. Jednak na dłuższą metę polityka rozlicza się nie z tego, jak długo potrafił się na swym stanowisku utrzymać, ale z tego, co w danym mu czasie zrobił. Dlatego „wielcy przegrani” reformatorzy polskiej polityki – jak Mazowiecki czy Buzek – cieszą się wciąż ogromnym autorytetem, a losy Millera czy Cimoszewicza nikogo nie interesują.

Naprawdę ciekaw jestem, czy obecny premier będzie potrafił dostrzec, że czasy, w których go wybrano, już się zmieniły, odeszły w przeszłość. I że Polska potrzebuje dziś innego rodzaju politycznego przywództwa.

[i]Autor jest publicystą, pracował m.in. w „Życiu Warszawy”, „Gazecie Wyborczej” i „Pulsie Biznesu”[/i]

Znamy już motywy przewodnie opozycyjnej kampanii wyborczej, która zacznie się jesienią i trwać będzie przez dwa lata – obejmie wybory prezydenckie 2010 r. oraz wybory parlamentarne i samorządowe rok później.

Mowa będzie o nieudolnych działaniach rządu Donalda Tuska, które doprowadziły do gigantycznej budżetowej dziury i o „wyprzedawaniu pereł w koronie”, jak to zgrabnie określił prezydent Lech Kaczyński, czyli o szkodliwej wyprzedaży majątku narodowego.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?