Decyzja prezydenta Donalda Trumpa o zawieszeniu amerykańskiej składki członkowskiej do Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) pokazuje, co by nie powiedzieć, pewną konsekwencję lokatora Białego Domu – skądinąd mającego na głowie walkę o reelekcję, a ta odbędzie się już za nieco ponad pół roku. Trump bowiem od początku pokazywał sceptycyzm wobec organizacji międzynarodowych i międzynarodowych układów (traktatów) gospodarczych. Z drugiej strony pokazuje też pewną dynamikę polityczną spowodowaną pandemią. Stosunek do WHO, ale przecież także do UE, NATO czy ONZ, będzie pochodną zmieniających się w mniejszym lub większym stopniu wpływów poszczególnych państw.
WHO ma etiopskiego szefa z radykalnie lewicową przeszłością, świetne relacje z Chinami, złe z USA, choć już na przykład z Billem Gatesem wręcz znakomite. Dystans Trumpa do organizacji multinarodowych nie wynika z hołdowania zasadzie „splendid isolation" (z ang. „wspaniała izolacja"), lecz redefinicji interesu USA w ich kontekście. Dla jego poprzednika Baracka Obamy, który niespecjalnie interesował się Europą i Europy nie rozumiał, w przeciwieństwie do Azji i Afryki, Unia Europejska, czyli „polityczna Europa", była po prostu partnerem, który nie wzbudzał w nim ani fascynacji, ani niechęci, ale też nie był specjalnym punktem odniesienia. Prezydent Trump, proszę wybaczyć to określenie, ma stosunek do UE jak pies do jeża, ale – przyznajmy – z wzajemnością. Trump wie, że olbrzymia większość europejskich mediów ma do niego nastawienie takie samo jak „New York Times" czy „Washington Post" – a więc bardzo krytyczne, często prześmiewcze, a bywa, że i szydercze.
Fortepian Macrona
Faktem jest olbrzymia liczba skrajnie negatywnych komentarzy polityków wobec Trumpa po naszej stronie Atlantyku. Oczywiście nakłada się to na tradycyjny, tani intelektualnie antyamerykanizm, żywy obecnie zwłaszcza wśród niemieckich i francuskich elit. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że ów niewątpliwy europejski antyamerykanizm za prezydentury Obamy był mocno stępiony, a za prezydentury Trumpa odżył. Oczywiście dzieje się to z powodów nie tylko, co warto podkreślić, czasem ewidentnych różnic interesów gospodarczych czy zupełnie innych wizji relacji transatlantyckich, ale też wprost z powodów polityczno-ideologicznych. Lewicowo-liberalne elity traktują Trumpa jak słonia w składzie porcelany, którego właścicielem jest establishment polityczno-medialny.
To zresztą łączy amerykańskich liberałów (Partia Demokratyczna) i europejską lewicę, choć przecież szereg skrajnie niechętnych wobec Trumpa wypowiedzi był w Europie autorstwa polityków CDU, a w ostatnich latach także liberała, który miał odciąć lewicową pępowinę, czyli Emmanuela Macrona. Jego przypadek to skądinąd ciekawa ewolucja, bo prezydent Francji w swoim czasie (np. przed pierwszą wizytą w USA i zaraz po niej) bardzo zabiegał o dobre relacje osobiste z prezydentem USA, demonstracyjnie sugerując, że napięte stosunki kanclerz Merkel z Białym Domem nie będą miały żadnego wpływu na jego politykę wobec Stanów Zjednoczonych.
To ten sam Macron, który w kampanii prezydenckiej był najbardziej sceptycznym wobec Rosji (!) kandydatem do Pałacu Elizejskiego. Śmieszyły mnie kiedyś rozważania marksistów o tym, jak bardzo „młody" Marks różnił się w poglądach od „starego" Marksa – lecz dziś bez złośliwych porównań należy stwierdzić, że Macron w kampanii prezydenckiej i w pierwszych miesiącach prezydentury przedstawiał jednak inną wizję geopolityczną niż „obecny" Macron. Krytykowana przez niego niedemokratyczna i antywolnościowa Rosja stała się dla Francuza ważnym elementem europejskiego i światowego ładu oraz pożądanym sojusznikiem. Antyamerykański fortepian brzmi pod palcami politycznego pianisty znacznie głośniej teraz niż jeszcze w roku 2016.