To powinien być koniec Krzysztofa Piesiewicza jako polityka. Publiczne przeprosiny, zawieszenie działalności politycznej i wreszcie wycofanie się na margines życia społecznego – tak powinno wyglądać zakończenie sprawy scenarzysty, prawnika i senatora PO.
A powodem wcale nie jest hipokryzja, ale bezpieczeństwo państwa i moralność publiczna.Nie ulega wątpliwości, że obywatele mają prawo do życia prywatnego. Mogą przebierać się we frywolne ciuszki albo w strój łowicki, a nawet sprowadzać sobie do domu prostytutki (posługując się eufemizmem senatora Piesiewicza: "panią spotkaną nieopodal hotelu Marriott"). To ich życie i ich sprawa.
Polityk jednak nie może sobie na takie zachowania pozwolić. I to nie dlatego, że ma być lepszy od innych, nie dlatego, że jest inny, i nawet nie dlatego, że Polską rządzą "kołtuni i kler", którzy odbierają innym prawo do "zabaw". Ale dlatego, że tego wymagają jego własna wiarygodność i interes państwa, któremu ma służyć.
[srodtytul]Szantaż – broń wywiadu[/srodtytul]
A najlepszym na to dowodem (tym lepszym, że niezwiązanym z bezpośrednim niebezpieczeństwem, a bardzo pouczającym) jest właśnie historia Piesiewicza. Polityk ten, który zdecydował się na "dziwne zabawy" czy "wciąganie leków nosem" (swoją drogą nie znam wielu leków, które wciąga się nosem w obecności dwóch "pań do towarzystwa"), musiał się liczyć z możliwością szantażu. I pół biedy, że szantażowała go jakaś polska grupka przestępcza, która domagała się pieniędzy, cała bieda pojawiłaby się wtedy, gdyby zamiast niej zjawili się u senatora (albo uogólniając u, na przykład, ministra spraw zagranicznych) agenci obcego wywiadu lub świetnie przygotowani i brutalni "lobbyści" domagający się na przykład forsowania niekorzystnej dla państwa, ale korzystnej dla nich ustawy.