Sport byłby czysty jak łza, igrzyska w Vancouver białe jak śnieg, gdyby nie Kornelia Marek i ten, kto podał jej EPO. Szefowie naszego sportu to sami mądrzy moraliści, trenerzy kadry i prezesi związków nic nie wiedzą o dopingu, całe zło to jedna, do niedawna anonimowa, biegaczka i ten zdrajca, którego teraz trzeba powiesić na krakowskim Rynku.
[srodtytul]Grzech hipokryzji[/srodtytul]
Taki obraz tej afery sugerowany jest mediom przez hipokrytów przez lata grzejących się przy sportowym ognisku, ludzi znakomicie wiedzących, że ten interes napędzają pieniądze i farmakologia. Słychać nawoływania, że trzeba uzdrowić chory sport, ale niestety jest za późno na kurację. Innej rywalizacji o medale, niż mamy dziś – bez moralnych autorytetów, z fair play jako frazesem, ze zwycięstwem przeliczanym na coraz większe pieniądze – już nie będzie. Taki sport zafundowaliśmy sobie sami i dostajemy go coraz więcej z dostawą do domu.
Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotr Nurowski z inkwizytorskim błyskiem w oku chce dziś wypalać zło ogniem i żelazem. Spóźnił się z tą krucjatą o trzydzieści kilka lat. Powinien był trąbić na trwogę, kiedy zaczynał działać w Polskim Związku Lekkiej Atletyki, bo właśnie wówczas pod przewodnictwem Primo Nebiolo (szef Międzynarodowej Federacji Lekkoatletycznej 1981 – 1999) oraz Juana Antonio Samarancha (przewodniczący MKOl 1980 – 2001) rodził się sport, który mamy dzisiaj – wypasiony na sterydach kolos pożerający własne dzieci. Pierwsze mistrzostwa świata w lekkoatletyce (1983) to była dopingowa wolnoamerykanka, my też braliśmy w tym udział z dobrym medalowym skutkiem.
Przez kilkanaście lat ci sami profesorowie z wielkimi nazwiskami dopingowali sportowców i kontrolowali doping. Rekordy ustanowione w tamtych czasach są oszustwem, a za wszystko zapłacił tylko kanadyjski jąkała Ben Johnson przyłapany na igrzyskach w Seulu (1988) nie wiedzieć dlaczego, bo innych puszczano wolno. Zachowali swoje miliony i są do dziś szanowanymi weteranami, niektórzy nawet zasiadają w MKOl.