Szczyt NATO w Lizbonie to nie nowa Jałta

Część Polaków jest od pokoleń emocjonalnie zaczadzona. Już Mickiewicz nad Sekwaną przykładał ucho do paryskiego bruku i słyszał tętent nadciągających Kozaków – pisze publicysta

Aktualizacja: 29.11.2010 17:39 Publikacja: 29.11.2010 17:24

Piotr Skwieciński

Piotr Skwieciński

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Piotr Semka napisał interesujący, krytyczny [link=http://www.rp.pl/artykul/568283.html]tekst o lizbońskim szczycie NATO[/link]. Ma do krytycyzmu prawo, a ja byłbym ostatnim, który nie doceniłby słuszności pewnych jego elementów. A jednak tekst Semki wzbudza mój sprzeciw. Ten sprzeciw wzbudzają i niektóre jego tezy, i pewna konstrukcja intelektualno-emocjonalna, która, jak mi się wydaje, za artykułem tym stoi.

[srodtytul]Sukces bez cudzysłowu[/srodtytul]

Semka odnotowuje, że wbrew licznym obawom szczyt potwierdził wagę fundamentalnej zasady paktu, jakim jest gwarancja wspólnej obrony jego zaatakowanych członków. Przypomina jednak zaraz głosy (skądinąd słuszne; publicysta przywołuje tu Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa, ja pamiętam też wypowiadającego się w podobnym duchu Radosława Sikorskiego) mówiące, że wbrew powszechnej opinii słynny natowski punkt 5 traktatu nie wymusza automatycznej reakcji militarnej na atak na któreś z państw członkowskich. Postulujące więc wzmocnienie tego zapisu (Sikorski chciał kiedyś reasekurować go bilateralnym sojuszem polsko-amerykańskim).

[wyimek]Semka milcząco przyjmuje założenie, że Zachód z niejasnych powodów ma obowiązek umierać za Polskę lub choćby realizować jej interes[/wyimek]

Głosy te są słuszne, z każdego, a zwłaszcza polskiego, punktu widzenia. Tylko… wzmocnienia punktu 5 nie było na agendzie lizbońskiego szczytu. Przed rozpoczęciem spotkania liczne były natomiast głosy mówiące, że może zapaść na nim decyzja o wykreśleniu punktu 5 czy przynajmniej o jego jakimś może nie formalnym, ale realnym unieważnieniu. W tej sytuacji można, oczywiście, wyrażać żal, że art. 5 nie został wzmocniony. Ale jego zachowanie i podkreślenie jego mocy przez szczyt jest jednak sukcesem. Sukcesem może umiarkowanym, ale bez cudzysłowu.

Semka zauważa, że przed szczytem rządzący Polską politycy (prezydent Komorowski) mówili, iż zależy nam na „zagwarantowaniu aktualizacji planów ewentualnościowych” (w wypadku naszego kraju chodzi po prostu o szczegółowe projekty wojskowej pomocy Rzeczypospolitej na wypadek zagrożenia ze strony Moskwy). Konstatuje, że „w dokumentach końcowych szczytu nie ma jednak o tym mowy. Na ile są więc one traktowane serio, możemy tylko zgadywać. Zwłaszcza że plany obrony przed Rosją, dysponującą jedną z największych armii na świecie, wymagają sporo wysiłku i szczegółowości. Ale o szczegółach nikt nie chce zbyt wiele mówić, bo polityczna poprawność zabrania traktować Rosję jako potencjalnego agresora i przeciwnika NATO”.

Osobiście nie wiem, jaka jest rzeczywistość, nie mogę wykluczyć, że pesymistyczne intuicje Semki są w jakiejś mierze prawdziwe. Zauważmy jednak, że – po pierwsze – mówimy o szczegółowych planach wojskowych, czy wręcz wojennych, których upublicznianie wydaje się być postulatem przesadnym.

[srodtytul]Kłopot z poprawnością[/srodtytul]

Po drugie zaś – polityczna poprawność, o której mówi Semka, jest oczywiście faktem. Publicysta krytykuje ją w innym jeszcze miejscu artykułu: „Jak lew walczyliśmy o potwierdzenie art. 5 traktatu waszyngtońskiego, bo wciąż mamy w pamięci atak Rosji na Gruzję w 2008 roku – pisze. – Jednocześnie jednak nasi politycy jak ognia unikają wskazywania, że głównym potencjalnym agresorem w naszej części Europy pozostaje Rosja”.

Niezależnie jednak od tego, czy polityczna poprawność w wersji dyplomatyczno-natowskiej przynosi globalnie więcej pożytku czy szkody, i od tego, że rozumiem, iż momentami może być drażniąca, trzeba stwierdzić jedno – ona istnieje i nieformalnie obowiązuje. Podobnie zresztą jak na terenie Unii Europejskiej istnieje analogiczna, w pewien sposób nawet bardziej drażniąca, nowomowa i poprawność polityczna unijna.

Jednak obie te poprawności wprowadziły i kultywują państwa wielokrotnie od nas silniejsze. I polityk, który – a z tekstu Semki można wyczytać, że publicysta to sugeruje, a co najmniej, że byłby z tego zadowolony – postanowiłby zarzucić te poprawności, nie ugrałby dla swojego kraju nic. Tak jak na kongresie wiedeńskim nie ugrałby nic polityk odrzucający demonstracyjnie język i polityczną poprawność legitymistyczną i mówiący językiem rewolucji francuskiej.

A Polaków dotyczy to w dwójnasób. Bo do niedawna jeszcze – częściowo na skutek szeptanej propagandy kremlowskiej, a częściowo na skutek własnych błędów (jak np. wypowiedź Sikorskiego o NordStreamie jako pakcie Ribbentropp-Mołotow) – mieliśmy wśród zachodnich elit opinię rusofobów, kierujących się emocjami i nieracjonalnymi, chorobliwymi resentymentami, zapatrzonych w przeszłość i dawne konflikty.

Zwalczenie tego szkodzącego Polsce wizerunku uważam za osiągnięcie obecnego rządu. Nawet jeśli potem wahadło platformerskiej polityki przechyliło się ku drugiej skrajności –podporządkowywaniu wszystkiego, ze względu na logikę wewnątrzpolskiej wojny, paradygmatowi tworzenia wrażenia zgody z Rosją. W tej sytuacji wzięcie na siebie przez Warszawę roli czołowego natowskiego nie tylko gracza, ale i propagandzisty antyrosyjskiego, byłoby po prostu szkodliwe dla Polski i kontrskuteczne wobec założonego celu.

Skądinąd to co dla części obserwatorów jest przejawem zbyt dalekiego zaangażowania się obecnych władz w polsko-rosyjski reset, czy wręcz kapitulanctwa albo i zdrady, inni postrzegają zgoła odmiennie. Warto może dostrzec taką opinię o lizbońskim szczycie czołowego polityka zajmującego się sprawami zagranicznymi na lewicy, Tadeusza Iwińskiego: „Jednak dla mnie przykrym zgrzytem okazały się słowa Bogdana Klicha przed wyjazdem na szczyt, który stwierdził wprost: «My się Rosji nie boimy». Obecnie, gdy zasadniczym sensem nowej strategii NATO – również w kontekście sytuacji w Iranie i Afganistanie – jawi się dialog i współpraca z naszym największym wschodnim sąsiadem, tego typu sformułowania są nieszczęśliwe, archaiczne i po prostu niemądre”...

W tekście Semki można zauważyć pewną dwoistość myślenia. Z jednej strony cieszy się on z tego, że w Lizbonie sojusz zasugerował kontynuację zaangażowania w Afganistanie. A z drugiej, wyraża żal, że na szczycie nie doszło do antyrosyjskiego przełomu, choć byłoby to niemożliwe właśnie w kontekście misji afgańskiej, dla której NATO wsparcie Rosjan jest bardzo potrzebne, jeśli nie niezbędne.

[srodtytul]Mają swoje interesy[/srodtytul]

Artykuł Semki – i to jest moja główna wątpliwość – zbudowany jest na pewnej konstrukcji intelektualno-emocjonalnej, nie do końca zwerbalizowanej, tym niemniej wzbudzającej mój niepokój.

Pierwszym filarem tej konstrukcji jest milczące przyjęcie założenia, że państwa zachodnie z niejasnych (moralnych?) przyczyn mają obowiązek umierać za Polskę, a co najmniej w zdyscyplinowany sposób realizować jej interes, bez zwracania uwagi na interesy własne.

To oczywisty logiczny błąd. Te kraje mają własne interesy, które bywają sprzeczne z polskim, i trudno mieć do Berlina, Paryża czy Waszyngtonu pretensje o to, że własne interesy mają dla nich pierwszorzędne znaczenie. Tym bardziej że – wbrew jednolicie czarnej linii interpretacji wydarzeń światowych, pojawiającej się często w Polsce – istnieje dostrzegalne quantum interesów wspólnych i nic obecnie nie wskazuje, abyśmy zbliżali się do jakiejś drugiej Jałty. Do której to drugiej Jałty perwersyjnie ciągnie skądinąd część polskich nałogowych euro-, NATO- i ogólnie zachodopesymistów (oczywiście, uwaga ta nie dotyczy Piotra Semki).

Pesymiści ci często uważają, że państwa zachodnie źle rozumieją własne interesy, które tak naprawdę są podobno tożsame z interesem polskim. Kryje się za tym teoria o rzekomo powszechnym zagrożeniu rosyjskim, które tylko my jesteśmy w stanie prawidłowo rozpoznać.

Otóż nic bardziej mylnego. To emocjonalne zaczadzenie, charakterystyczne dla części Polaków od pokoleń i nieustępujące mimo wielokrotnej negatywnej weryfikacji. Już Mickiewicz nad Sekwaną przykładał ucho do paryskiego bruku i słyszał tętent nadciągających Kozaków. A Ksawery Pruszyński świetne skądinąd opowiadanie „Cień Gruzji” kończył wizją radzieckiej inwazji Zachodu, spowodowanej tym, iż tenże Zachód przedtem nie wsparł walczących o swoją wolność państw Wschodu.

Jak wiadomo, nic takiego nie nastąpiło. Nie nastąpi i teraz, gdy Rosja jest i pozostanie wielokrotnie słabsza i od imperium Mikołaja I, i od ZSRR. Straszenie paryżan Kozakami, nawet przebranymi za menedżerów Gazpromu, musi pozostać nieskuteczne – bo jest po prostu nierealistyczne.

[srodtytul]Lubimy piosenki, które znamy[/srodtytul]

A w tle tego rodzaju politycznej myśli odnaleźć można jeszcze jedno założenie. O złej jakości zachodniej klasy politycznej, która – znów: oczywiście inaczej niż nadwiślańscy obserwatorzy – nie dostrzega zagrożeń, nie rozumie świata, jest kapitulancka, przeżarta agenturą (kiedyś komunistyczną, teraz po prostu rosyjską) i po prostu głupia.

Nie lubię takiego myślenia, bo zostało ono już co najmniej raz negatywnie zweryfikowane historycznie, i to w gigantycznej skali, czego dotąd wielu z nas – ukształtowanych w latach 80. – stara się nie przyjmować do wiadomości.

Bo wtedy, w latach 80., kiedyśmy spiskowali przeciw komunie, taki pesymizm był przecież naszym typowym światopoglądem. Kręcąc powielaczami i rozrzucając ulotki, pieściliśmy myśl, że to działanie symboliczne, nadaremne. Bo Zachód upada, niszczą go sterowane z Kremla ruchy pokojowe, tkanka społeczna niszczeje, degenerowana przez lewicowych agentów wpływu. A przeżarta lewactwem, agenturą i egoizmem klasa polityczna nie jest w stanie nic na to poradzić. I w końcu Armia Czerwona dobije ten upadający świat…

Tymczasem komunizm, będący dla nas złem absolutnym, ale niesłychanie potężnym, upadł. Upadł w wyniku wieloletniej konfrontacji z tymże zgniłym Zachodem, kierowanym przez tę zgniłą zachodnią klasę polityczną. Klasę, która – cokolwiek złego by o niej powiedzieć – okazała się wcale nie taka ślepa i głupia, jak nam w latach 80. z perspektywy polskiego podziemia się wydawało.

Oczywiście – lubimy piosenki, które znamy. Chęć zachowania wizji świata, jaką miało się w młodości, jest poniekąd naturalna. Warto jednak, zwłaszcza jeśli uczestniczy się w debacie publicznej, spróbować dostrzec, że skoro wtedy myliliśmy się, a zachodnia klasa polityczna okazała się nie aż tak beznadziejna i głupia, jak nam się wydawało, to może i teraz jest podobnie…?

Może nadwiślańskie Kasandry powinny jednak wyciągnąć wnioski ze swoich dawnych błędów?

[i]Autor jest współpracownikiem „Rzeczpospolitej”. Był m.in. prezesem PAP[/i]

[ramka]pisał w Opiniach

Piotr Semka [link=http://www.rp.pl/artykul/568283.html]NATO w połowie drogi[/link] 24 listopada 2010 r.[/ramka]

Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Polityczna intryga wokół AfD
Opinie polityczno - społeczne
Rusłan Szoszyn: Umowa surowcowa Ukrainy z USA. Jak Zełenski chce udobruchać Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne