Piotr Semka napisał interesujący, krytyczny [link=http://www.rp.pl/artykul/568283.html]tekst o lizbońskim szczycie NATO[/link]. Ma do krytycyzmu prawo, a ja byłbym ostatnim, który nie doceniłby słuszności pewnych jego elementów. A jednak tekst Semki wzbudza mój sprzeciw. Ten sprzeciw wzbudzają i niektóre jego tezy, i pewna konstrukcja intelektualno-emocjonalna, która, jak mi się wydaje, za artykułem tym stoi.
[srodtytul]Sukces bez cudzysłowu[/srodtytul]
Semka odnotowuje, że wbrew licznym obawom szczyt potwierdził wagę fundamentalnej zasady paktu, jakim jest gwarancja wspólnej obrony jego zaatakowanych członków. Przypomina jednak zaraz głosy (skądinąd słuszne; publicysta przywołuje tu Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa, ja pamiętam też wypowiadającego się w podobnym duchu Radosława Sikorskiego) mówiące, że wbrew powszechnej opinii słynny natowski punkt 5 traktatu nie wymusza automatycznej reakcji militarnej na atak na któreś z państw członkowskich. Postulujące więc wzmocnienie tego zapisu (Sikorski chciał kiedyś reasekurować go bilateralnym sojuszem polsko-amerykańskim).
[wyimek]Semka milcząco przyjmuje założenie, że Zachód z niejasnych powodów ma obowiązek umierać za Polskę lub choćby realizować jej interes[/wyimek]
Głosy te są słuszne, z każdego, a zwłaszcza polskiego, punktu widzenia. Tylko… wzmocnienia punktu 5 nie było na agendzie lizbońskiego szczytu. Przed rozpoczęciem spotkania liczne były natomiast głosy mówiące, że może zapaść na nim decyzja o wykreśleniu punktu 5 czy przynajmniej o jego jakimś może nie formalnym, ale realnym unieważnieniu. W tej sytuacji można, oczywiście, wyrażać żal, że art. 5 nie został wzmocniony. Ale jego zachowanie i podkreślenie jego mocy przez szczyt jest jednak sukcesem. Sukcesem może umiarkowanym, ale bez cudzysłowu.