Piotr Semka o Bartoszu Arłukowiczu

Bartosz Arłukowicz, polityk uważany do niedawna za potencjalną wunderwaffe lewicy, znalazł się w martwym punkcie – ocenia publicysta "Rzeczpospolitej"

Aktualizacja: 01.02.2011 19:25 Publikacja: 01.02.2011 19:15

Piotr Semka

Piotr Semka

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Szczecińscy działacze SLD nie widzą dla Bartosza Arłukowicza miejsca na liście tej partii w swoim mieście" – pisze jedna z lokalnych gazet. "Mają mu za złe, że nie chciał walczyć o prezydenturę w tym mieście". Równie ostrożni wobec oddawania Arłukowiczowi miejsc na jedynkach w innych dużych ośrodkach Polski są działacze z czołówki partii w Warszawie. "To duże nazwisko i poradzi sobie nawet z ostatniego miejsca. Musi poczekać na swoją kolej" – tak sytuację Bartosza Arłukowicza zdefiniował anonimowo na łamach "Polski" jeden z polityków SLD. Takie głosy potwierdzają tylko, że polityk uważany do niedawna za potencjalną wunderwaffe lewicy znalazł się w martwym punkcie.

[srodtytul] Telewizja spełnia marzenia [/srodtytul]

Na czym polega kłopot Arłukowicza? Z otoczenia szefa SLD Grzegorza Napieralskiego dochodzą coraz wyrazistsze sygnały, że nie ma on żadnych szans na zbyt dobre miejsce. Napieralski ma ponoć zadbać o to, by Arłukowicz miał do wyboru: albo start z dalszych pozycji na listach do Sejmu, albo start do Senatu, silą rzeczy znajdującego się na uboczu politycznych wydarzeń. Politykom SLD nie przeszkadza to w pseudożyczliwym klepaniu Arłukowicza po plecach i ogłaszaniu, że gdy ktoś jest dobry, to da sobie radę. Nie na to liczył ambitny 40-latek z Pomorza Zachodniego, który zyskał status "medialnej twarzy lewicy".

Jego kariera zaczęła się od telewizji. Dokładnie dziesięć lat temu zwyciężył w programie TVN "Agent". Potem zdobył mandat radnego ze wspólnej listy lewicy w Szczecinie, ale poniósł też pierwszą porażkę – nie udał mu się start do Sejmu w 2005 roku pod szyldem SdPl. Ponieważ nadchodziły jednak burzliwe czasy wojny polsko-polskiej, los dał mu jeszcze jedną szansę.

W 2007 roku postawił na silniejszego gracza. Wystartował z listy LiD – zjednoczonej lewicy i centrum. I wygrał. Teoretycznie miał być symbolem generacji młodych lewicowców, którzy na scenę polityczną wkroczyli po kryzysie wywołanym aferą Rywina i zejściem na dalszy plan ludzi z pokolenia Aleksandra Kwaśniewskiego. Sam Arłukowicz miał jeszcze jeden atut – był normalnym, bezpretensjonalnym chłopakiem, tyle że obytym z kamerą. Umiał zdobywać życzliwość dziennikarzy, którzy mogli liczyć na ciekawą rozmowę bez mizdrzenia się.

Wydawało się, że Arłukowicz będzie się już tylko piął w górę, zwłaszcza że za jego plecami trwał wyniszczający spór między cynicznym Grzegorzem Napieralskim a ulubieńcem salonów Wojciechem Olejniczakiem.

[srodtytul]Polityczny singiel [/srodtytul]

Jednak owa medialność zaczęła spychać go do roli politycznego singla. Po części wynikało to też z faktu, że szczeciński lekarz nie zdecydował się na członkostwo w Sojuszu, zadowalając się przynależnością do sejmowego klubu lewicy.

Dużo obiecywano sobie po wejściu Arłukowicza do komisji mającej zbadać aferę hazardową. Owszem, młody poseł błyszczał aktywnością, zadawał szereg merytorycznych pytań, ale komisja nie powtórzyła sukcesu zespołu badającego aferę Rywina. Na dodatek tragedia smoleńska osłabiła zainteresowanie aferą hazardową. W międzyczasie w SLD dominację zdobył Napieralski, który po zmarginalizowaniu Olejniczaka, zaczął patrzeć na lekarza ze Szczecina jak na konkurenta. I co najważniejsze, udział w komisji hazardowej nie zmienił dziwacznego statusu Arłukowicza – znanego polityka lewicy, który jest lubiany wszędzie, tylko nie w swoim obozie politycznym.

Ludzie z otoczenia Napieralskiego twierdzą, że umowa była taka: Arłukowicz zostanie członkiem komisji hazardowej, ale w zamian za to potem będzie startował na urząd prezydenta Szczecina. Czy doszło do takiego układu? Na pewno Arłukowicz bardzo chciał wejść do komisji, bo słusznie uznawał to za niepowtarzalną szansę polityczną. Ale gdy komisja straciła znaczenie, mógł już nie mieć ochoty na zdobywanie prezydentury Szczecina. Tym bardziej że w połowie 2010 roku było już jasne, iż niełatwo przyjdzie mu wygrać nie tylko z dotychczasowym prezydentem Piotrem Krzystkiem, ale i kandydatem PO Arkadiuszem Litwińskim. Arłukowicz grzecznie odmówił i uniknął klęski, bo – jak się okazało – Krzystek utrzymał fotel, a kandydat SLD Jędrzej Wijas zajął szóste miejsce.

Ale ten unik dał ludziom Napieralskiego asumpt do wykazywania nielojalności Arłukowicza.

[srodtytul]Kochaj albo rzuć [/srodtytul]

Przykład Arłukowicza jak w soczewce skupia problemy polskiej polityki. Dlaczego sympatyczny 40-latek nie został jednym z liderów nowej lewicy? Odpowiedź jest brutalna – sama medialność, bez zdolności do trzymania partii i jej aparatu za "twarz", nic nie znaczy. Arłukowicz płaci teraz za decyzję, by nie zapisywać się do SLD. Bo Sojusz dobrze pamięta innego celebrytę, który nigdy do SLD nie wstąpił, zasilając jedynie łaskawie jego klub. I parę razy zawiódł. Chodzi o Włodzimierza Cimoszewicza – politycznego Hamleta, który w 2005 roku wystawił obóz postkomunistów na pośmiewisko rejterując z wyborów prezydenckich w 2005 roku.

Dziś ambitny medialny singel to zjawisko, które nie ma szans w krajobrazie polskich partii. Skończył się czas partii kolektywnych z jednym liderem o statusie "primus inter pares". Owszem, po 1989 roku w obozie postkomunistów Aleksander Kwaśniewski potrafił zdobyć pozycję lidera, na którego grają inni. Ale miał też tyle mądrości, by dowartościować każdego. W czołówce SdRP mieścili się i gadatliwy Józef Oleksy, i lubiani przez aparat Leszek Miller oraz Krzysztof Janik. Było miejsce i dla misiowatego Jerzego Szmajdzińskiego, i dla światowców typu Włodzimierz Cimoszewicz i Dariusz Rosati.

W partii Napieralskiego panuje napoleońska dyktatura, tolerująca co najwyżej średniaków ze starszego pokolenia takich jak Marek Wikiński czy Jerzy Wenderlich albo młodych asystentów bez rozpoznawalnych nazwisk.

Być może Arłukowicz, zniesmaczony obyczajami panującymi na dworze króla Grzegorza I, zyskał jeszcze więcej motywacji, aby nie wstępować do SLD. Sytuacja, w której się znajduje, jest zresztą dosyć demoralizująca – jest w centrum wydarzeń, reprezentuje lewicę w mediach, ale w samej partii nie ma się nic do powiedzenia i w związku z tym za nic nie bierze się odpowiedzialności.

[srodtytul]Schyli kark czy odejdzie?[/srodtytul]

Pomysł, aby wylansować się na lewicy dzięki mediom i komisji hazardowej także wcześniej nie zawsze się sprawdzał. Tak było z Janem Rokitą. Dzięki komisji Rywina wysunął się na czoło Platformy, ale gdy doszło do poważnej gry, wypchnięto go z kapitańskiego mostka PO. Inny przykład to Janusz Palikot. Lubelski polityk poczuł się tak lubiany przez salony i dziennikarzy, że uwierzył w swój sukces także poza Platformą. I na razie przegrywa.

Ale i w samym Arłukowiczu jest coś, co sprawia, że nie bardzo pasuje on do lewicy. Od ruchu Palikota odpycha go antyklerykalna demagogia, której ze zwolennikami lubelskiego polityka nie dzieli. A uparta próba odkrycia sieci powiązań hazardowych, w jakie uwikłani są szemrani biznesmeni, bardziej pasuje do PiS niż do SLD. Sejmowa wieść długo głosiła, że Arłukowicz ma otwarte drzwi do Klubu Polska Jest Najważniejsza. Jednak teraz sam ambitny szczecinianin w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" demonstracyjnie łaje partię Kluzik-Rostkowskiej. Żąda od niej udowodnienia, że przecięła polityczną pępowinę z PiS. Ale równie wielkopańsko Arłukowicz poucza Palikota, że antyklerykalna obsesja jak dotąd nie zaprowadziła go do sukcesu.

Czyżby ten pewny siebie ton niechęci do politycznych nowalijek to wynik uświadomienia sobie, że zmniejszyło się pole wyboru?

Arłukowicz wciąż wierzy, że znajdzie w Polsce jakiś okręg, który zaprosi go na swoje listy. Ale te listy i tak zatwierdzać będzie Grzegorz Napieralski. Poseł ze Szczecina będzie więc musiał prędzej czy później schylić kark i wziąć to, co szef SLD zechce mu dać. Albo odejść. Tylko dokąd?

Szczecińscy działacze SLD nie widzą dla Bartosza Arłukowicza miejsca na liście tej partii w swoim mieście" – pisze jedna z lokalnych gazet. "Mają mu za złe, że nie chciał walczyć o prezydenturę w tym mieście". Równie ostrożni wobec oddawania Arłukowiczowi miejsc na jedynkach w innych dużych ośrodkach Polski są działacze z czołówki partii w Warszawie. "To duże nazwisko i poradzi sobie nawet z ostatniego miejsca. Musi poczekać na swoją kolej" – tak sytuację Bartosza Arłukowicza zdefiniował anonimowo na łamach "Polski" jeden z polityków SLD. Takie głosy potwierdzają tylko, że polityk uważany do niedawna za potencjalną wunderwaffe lewicy znalazł się w martwym punkcie.

Pozostało 91% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?