Operacja w Libii: USA i NATO bez pomysłu na Libię

Obawiam się, że akcja organizowana na chybcika, pod wielką presją mediów i opinii publicznej, wrażliwej na emocjonalne przekazy z Libii, okaże się wielkim, kosztownym fiaskiem – przestrzega publicysta

Publikacja: 21.03.2011 19:00

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Do brzegu podpływają amerykańskie łodzie desantowe. Otwierają się rampy, na brzeg wybiegają żołnierze. Wszystko to transmituje na żywo CNN, która – choć miejsce lądowania miało być tajne – w jakiś sposób się o nim dowiedziała i wysłała tam swoją ekipę. Nagle kamera pokazuje, jak jeden z marines, zbiegając z rampy, potyka się o własne nogi i niemal przewraca...

Ten symboliczny kadr z samego początku amerykańskiej interwencji w Somalii na początku lat 90. był zapowiedzią wszystkiego, co stało się potem: głów żołnierzy sił ONZ zatykanych na tyczkach, totalnego chaosu i sromotnej porażki, zakończonej wycofaniem się. Dziś Somalia jest państwem kompletnie dysfunkcjonalnym, siedliskiem piratów polujących w Zatoce Adeńskiej.

Gdy teraz stoimy u progu zachodniej interwencji w Libii, warto zrobić przegląd innych, podobnie motywowanych działań, których skutki bywały dramatyczne. Niedokończona pierwsza wojna w Zatoce. Żałosna interwencja ONZ na Bałkanach z groteskowo-tragiczną sytuacją w Srebrenicy, kiedy to holenderski dowódca bał się narazić swoich ludzi na draśnięcie, wobec czego Serbowie bez trudu wyłuskali z „bezpiecznej strefy" wszystkich muzułmanów, których następnie zamordowali.

Interwencja NATO przeciwko Serbii w wojnie o Kosowo, w trakcie której natarczywa propaganda czyniła z Serbów straszliwych ciemiężców, a z kosowskich Albańczyków wzór cnót. Dziś Kosowo jest kolejnym wykolejonym pseudopaństewkiem, funkcjonującym dzięki przemytowi broni i narkotyków, rządzonym przez byłych bojowników Wyzwoleńczej Armii Kosowa, oskarżanych m.in. o handel organami mordowanych Serbów. Nic nie wskazuje na to, aby sytuacja miała się zmienić.

Czy Zachód jest gotowy wziąć na siebie odpowiedzialność za pokierowanie kolejnym krajem i zaangażowanie się w nim na nieokreślony czas?

No i wreszcie wojna w Iraku, rozpoczęta w 2003 roku przez administrację George'a W. Busha. To ona zdeterminowała jego prezydenturę i nie przyniosła byłemu prezydentowi chwały. O ile sama operacja wojskowa okazała się względnym sukcesem, o tyle zarządzanie okupowanym krajem było jedną wielką porażką. Mający wówczas wpływ na kurs waszyngtońskiej administracji neokonserwatyści byli ogarnięci wizją ułożenia świata na nowo. Irak miał być swoistym poligonem.

Okazało się jednak, że uzasadnienie interwencji – rzekome zasoby broni masowego rażenia (słynna prezentacja Colina Powella) – było jedynie przykładem niekompetencji CIA, a urzędnikom Busha brakowało wiedzy i rozeznania w regionie. Fatalna w skutkach była decyzja o automatycznym rozwiązaniu armii irackiej i mechanicznym skreśleniu wszystkich członków partii BAAS.

Prezydent, ogłaszający na pokładzie lotniskowca, że „misja jest zakończona", wywoływał jedynie uśmiech politowania. Choć dziś Irak jakoś, powoli i kulawo, zmierza przed siebie, koszty tamtej operacji były olbrzymie, a jej opłacalność pozostaje problematyczna.

Decyzje bez namysłu

Pomiędzy wszystkimi wymienionymi wyżej interwencjami a interwencją w Libii są różnice i podobieństwa. Interwencja w Libii ma mandat Rady Bezpieczeństwa ONZ. Nie miała go interwencja w interesie Kosowa. Problematyczne jest, czy mandat RB uzasadniał wkroczenie do Iraku w 2003 r. Odmienne bywały też motywacje.

O ile wojna z Irakiem miała motyw podwójny – wspomnianą już chęć przećwiczenia misji państwowotwórczej oraz ochronę własnych interesów USA, zwłaszcza gdy idzie o ropę, a także o bezpieczeństwo i status Izraela – o tyle już wojny na Bałkanach i o Kosowo wynikały z czego innego. Ta pierwsza była wymuszona sypiącą się wiarygodnością Zachodu, skompromitowanego zwłaszcza Srebrenicą, ta druga, napędzana przez ówczesną administrację Billa Clintona, była klasycznym przejawem idealizmu w stosunkach międzynarodowych.

Nie bez powodu w kręgach dyplomatycznych nazywano ją wojną Madeleine od imienia sekretarz stanu Madeleine Albright. Zresztą idealizm był wspólną cechą demokratycznej administracji Clintona i neokonserwatywnego skrzydła administracji Busha juniora (z czasem neokonserwatyści zaczęli w niej tracić na znaczeniu).

Problem z interwencją w Libii polega głównie na tym, że nie mamy pojęcia, jaki jest na nią pomysł, a tym bardziej, jakie skutki może za sobą pociągnąć. W porównaniu z wojną iracką decyzje wydają się być podejmowane nawet bez chwili namysłu. Wszystko sprawia wrażenie pospolitego ruszenia, organizowanego bez analizy, przemyślenia, rozważenia wariantów, byle szybciej, byle zaspokoić oczekiwania publiczności.

Oczywiście idealistycznie nastawieni entuzjaści bliskowschodnich przewrotów – a takich nie brakuje, także w Polsce – nie przyjmą tych argumentów, które uznają za cyniczne i wyrachowane. Dla nich liczy się tylko to, że „naród libijski walczy z tyranem". Taką retorykę zresztą chętnie przyjmują przedstawiciele Unii Europejskiej, niezależnie od tego, że jej poszczególni członkowie myślą zapewne intensywnie o tym, jak w postkaddafijskiej Libii realizować swoje interesy.

Zwolennicy realistycznego podejścia do spraw międzynarodowych nie powinni jednak ulegać emocjom. Mówiąc bardzo brutalnie – z polskiego, a nawet europejskiego punktu widzenia (Stany Zjednoczone mają nieco inną perspektywę) istotne jest, aby region nie został całkowicie zdestabilizowany, a ceny ropy nie sięgnęły wymiaru absurdalnego, choć znaczenie Libii w światowym przemyśle wydobywczym jest mizerne.

Tak naprawdę obojętne jest, kto rządzi Libią – ważne, aby zapewnił nieprzerwane wydobycie surowca, a więc nie dał pretekstu do dalszych bezzasadnych podwyżek jej cen, i nie dopuścił do stoczenia się kraju w chaos, który z pewnością wykorzystają skwapliwie muzułmańscy radykałowie.

Lekkomyślność Zachodu

Czy możemy na to liczyć? Nie wiadomo. Liczba i waga pytań, jakie możemy dziś postawić w związku z planowaną interwencją, poraża. Poraża lekkomyślność przywódców Zachodu.

Po pierwsze – jaki charakter może mieć interwencja? Czy będzie to wyłącznie akcja lotnicza czy także lądowa? Bez tej ostatniej proporcja sił stron konfliktu może ulec jedynie zrównoważeniu, ale konflikt na pewno nie zostanie opanowany ani rozwiązany. Z czasem zamieszanie mogłoby się tylko zwiększyć.

A jeżeli doszłoby to operacji lądowej na większą skalę, to kto się na nią zdecyduje, wiedząc, jak wielkie są koszty? Czy Zachód, a także Stany Zjednoczone, stać na to, aby tracić kolejnych żołnierzy w walce z reżimem, który wydaje się trzymać znacznie mocniej niż reżim Saddama Husajna w momencie inwazji osiem lat temu? Jak wytłumaczyć własnym obywatelom konieczność zapłacenia ceny liczonej w ofiarach i miliardach euro?

Po drugie – czy którykolwiek z interwentów ma wystarczające rozeznanie w sytuacji na miejscu? Czy wiadomo, komu konkretnie mogą przynieść korzyść uderzenia Zachodu? Co to właściwie znaczy „rebelianci"? Czy wśród nich jest jakakolwiek siła, zdolna przejąć kierowanie państwem po upadku Kaddafiego?

Po trzecie – jaki jest właściwie cel interwencji? Czy chodzi o to, aby zmusić Kaddafiego do rozmów czy do ustąpienia? W deklaracji Rady Europejskiej z 11 marca czytamy m.in., że „Pułkownik Kaddafi musi natychmiast zrzec się władzy", jako że jego rząd „utracił wszelką legitymizację". Ale w jakim trybie? W jaki sposób miałoby to nastąpić? Co miałoby się stać potem? Nie można przecież pozostawić jednego z kluczowych krajów Afryki Północnej bez żadnego przywództwa.

Czy Zachód jest gotowy wziąć na siebie odpowiedzialność za pokierowanie kolejnym krajem i zaangażowanie się w nim na nieokreślony czas? Dodatkowy problem polega na tym, że rezolucja Rady Bezpieczeństwa, na której opierają się interwenci, nie przewiduje wprowadzenia do Libii sił okupacyjnych (inaczej nie miałaby szans na uchwalenie). Jak jednak ustabilizować Libię po upadku Kaddafiego bez stacjonujących tam zachodnich wojsk, pozostaje słodką zagadką przywódców podejmujących decyzję o interwencji.

Chaos na ziemi

Komentator tygodnika „The Economist", autor rubryki „Lexington", omawiającej politykę Stanów Zjednoczonych, napisał: „Trzeba przyznać, że na decyzję o interwencji wpływa również, w przeciwieństwie do przyczyn merytorycznych, estetyka każdego przypadku. Gdyby pułkownik Kaddafi zabijał nadal po cichu i nie zaczął wygłaszać głośnych, agresywnych gróźb, że nie okaże miłosierdzia »szczurom« żądającym demokracji, być może nie stałby teraz przed groźbą zbrojnej interwencji".

Taka jest brutalna prawda. Przecież to ten sam Muammar Kaddafi, z którym jeszcze niedawno Zachód odtwarzał stosunki dyplomatyczne, a Wielka Brytania zwalniała z więzienia libijskiego zamachowca, winnego katastrofy nad Lockerby z 1988 roku. Czy Kaddafi zmienił się w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat? Bynajmniej. Tyle tylko, że tym razem odpowiedział twardo na bunt większej liczby obywateli, zebranych w jednym miejscu. Ale jego policja polityczna działała tak samo od lat i tak samo brutalnie tłumione były przejawy oporu. Co zatem – mówiąc cynicznie – wydarzyło się nowego, co uzasadnia interwencję akurat teraz?

Nie chcę być złym prorokiem, ale obawiam się, że akcja organizowana na chybcika, pod wielką presją mediów i opinii publicznej, wrażliwej na emocjonalne przekazy z Libii, okaże się wielkim, kosztownym fiaskiem. Nietrudno wyobrazić sobie scenariusze wydarzeń. Jeśli skończy się na ataku z powietrza, może to tylko wzmóc chaos na ziemi i przedłużyć, na nie wiadomo jaki czas, wojnę domową.

Skutkiem mogą być płonące szyby naftowe i fala emigrantów. Gdyby rebelianci w końcu wygrali, nie wiemy, kto zajmie miejsce Kaddafiego. Libia nie jest krajem Zachodu, nie należy się spodziewać cywilizowanych, spokojnych wyborów i bezproblemowego przejścia do normalnej demokracji. Mielibyśmy szczęście, gdyby takiej okazji nie wykorzystali islamiści.

Jeżeli Zachód zdecyduje się z czasem na interwencję lądową – co wydaje się niezbyt prawdopodobne – nieuchronna wydaje się powtórka z Iraku, tylko w jeszcze gorszym wydaniu, bo wątpliwe jest, aby USA zdecydowały się zaangażować w Libii w podobnym stopniu. To zaś oznacza konieczność montowania sił – okupacyjnych? stabilizacyjnych? – z wielu kontyngentów bez siły dominującej, chaos przywództwa, niezdecydowanie i niedecyzyjność.

Oaza bandytyzmu

Jak zresztą miałoby się to odbyć, skoro Francja – główny zwolennik interwencji – nie była w stanie znacząco zwiększyć swoich sił w Afganistanie mimo trwających od dawna amerykańskich nacisków i próśb? Nicolas Sarkozy potrzebuje przedwyborczego sukcesu, ale łatwego i bez strat w ludziach. A tak obalić reżimu i ustabilizować wielkiego kraju się nie da.

Barack Obama z kolei wydaje się stawiać wiele na jedną kartę. Być może chciałby odwrócić uwagę wyborców od coraz bardziej kłopotliwej misji afgańskiej, ale czy może sobie pozwolić na zaangażowanie w nowy Afganistan?

Prowadzona przez NATO wojna o Kosowo, choć formalnie zakończona sukcesem, w istocie była porażką. Zachód stworzył dzięki niej oazę bandytyzmu i przestępczości w centrum Europy (którą w dodatku także Polska formalnie uznała za państwo). Kosowo to jednak relatywnie mały problem. Ot, przemytniczo-gangsterska dziupla o powierzchni 10 tys. km kwadratowych, w dodatku gdzieś na Bałkanach. Libia to już sprawa znacznie poważniejsza. Skutki lekkomyślności, która wydaje się cechować zabiegi Zachodu, mogą być opłakane.

Autor jest komentatorem dziennika „Fakt"

Do brzegu podpływają amerykańskie łodzie desantowe. Otwierają się rampy, na brzeg wybiegają żołnierze. Wszystko to transmituje na żywo CNN, która – choć miejsce lądowania miało być tajne – w jakiś sposób się o nim dowiedziała i wysłała tam swoją ekipę. Nagle kamera pokazuje, jak jeden z marines, zbiegając z rampy, potyka się o własne nogi i niemal przewraca...

Ten symboliczny kadr z samego początku amerykańskiej interwencji w Somalii na początku lat 90. był zapowiedzią wszystkiego, co stało się potem: głów żołnierzy sił ONZ zatykanych na tyczkach, totalnego chaosu i sromotnej porażki, zakończonej wycofaniem się. Dziś Somalia jest państwem kompletnie dysfunkcjonalnym, siedliskiem piratów polujących w Zatoce Adeńskiej.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?