Niemcy i Francja uratują strefę euro? - Warzecha

Zmiany traktatowe, jakie szykują Europie unijni przywódcy, są tak drastyczne, że zgoda na nie powinna być wyrażana z referendach – pisze publicysta

Publikacja: 04.12.2011 18:08

Łukasz Warzecha

Łukasz Warzecha

Foto: Fotorzepa, Marek Obremski Marek Obremski

W wizji ratowania strefy euro, którą przedstawili najważniejsi unijni przywódcy – zwani dziś w skrócie Merkozy – najbardziej uderzyła zapowiedź kanclerz Niemiec, że dla ocalenia Europy konieczna będzie unia fiskalna. Pani kanclerz nie sprecyzowała, co rozumie przez unię fiskalną, jeśli jednak pojmować to określenie dosłownie, to oznaczałoby harmonizację podatków, być może także poza strefą euro. Czyli krok nie tylko wkraczający brutalnie w sferę suwerenności państw członkowskich, ale w dodatku zabijający konkurencję systemów podatkowych i dający najmocniejszym w UE nowe narzędzie do stłamszenia rywalizacji ze strony słabszych.

To oczywiście na razie tylko pomysł, wobec którego Nicolas Sarkozy wydaje się nieufny. David Cameron idzie nawet dalej, mówiąc, że dla ratowania euro zmiana traktatów – której chce Merkel – nie jest wcale konieczna. Nie twierdzi jednak stanowczo, że Wielka Brytania się na nią nie zgodzi. Jak to już nierzadko bywało, wiele wskazuje na to, że ostateczny kierunek działania zostanie uzgodniony jedynie w duecie prezydenta Francji z kanclerz Niemiec, a reszta do tego kierunku będzie musiała się odnieść. Bez wielkiego pola manewru.

Postkolonialna mentalność

Polski minister spraw zagranicznych swoim wystąpieniem sprzed tygodnia w pewnym sensie przygotował Angeli Merkel grunt. Choć jego przesłanie różniło się w niektórych wątkach od tego, co przedstawiła pani kanclerz (Sikorski był na przykład za zachowaniem kwestii podatkowych w kompetencjach państw), to jednak jego generalny wydźwięk nie pozostawiał wątpliwości: tylko Niemcy mogą i muszą nas ratować. A jeśli mianuje się jakieś państwo na jedynego zbawcę, trudno się potem dziwić, że – wzywane do działania – będzie działać. Głównie we własnym interesie. Takie deklaracje jak składane przez Sikorskiego są rodzajem carte blanche.

Nie jest przypadkiem, że minister Radosław Sikorski przedstawił swoją wizję polskiej polityki zagranicznej w Unii Europejskiej akurat w Niemieckim Towarzystwie Polityki Zagranicznej, a nie w Warszawie. Nie chodziło tu oczywiście o prestiż miejsca, jak usiłował tłumaczyć. Sikorski zaoferował po prostu Niemcom swoistą transakcję handlową, w której walutą są bezpieczeństwo, stabilność, wolność i zdolność do prowadzenia polityki we własnym interesie. Postanowił przedstawić ją adresatom na ich terenie, co jest całkiem logiczne, gdy weźmie się pod uwagę jej treść.

A jest ona w skrócie następująca: Unia jest na skraju, a rozpad strefy euro może zagrozić Polsce, a przede wszystkim rządom PO. Zwracamy się zatem do Niemiec o pomoc. W zamian za nią oraz za obietnicę (obietnicę – podkreślmy – nie faktyczny wpływ) jakiegokolwiek wpływu na ostateczny kształt nowego unijnego porządku, zobowiązujemy się – po pierwsze – do przyjęcia w ciemno każdej niemieckiej propozycji, po drugie – akceptujemy niemiecką dominację, o ile zostanie ona niedbale zamaskowana jako zwiększenie kompetencji organów UE. Ten pierwszy punkt rodzi oczywiście natychmiast wątpliwość, jak Sikorski odniósłby się do unii fiskalnej, ale wyjaśnienia z jego strony na razie nie usłyszeliśmy.

Zachodnie, a zwłaszcza niemieckie media (te, które postanowiły dostrzec przemówienie Sikorskiego) są oczywiście zachwycone, a przynajmniej uznają je – słusznie – za ważne. „Frankfurter Allgemeine Zeitung" pokpiwa z obecnych nie tylko w Polsce „antyniemieckich fobii". „Die Welt" pisze o „wielkim przemówieniu". „The Economist" stwierdził, że Sikorski zwracał się do Niemców jak „gracz wagi ciężkiej" („political heavyweight").

W Polsce tego typu oceny są przyjmowane jak wyrocznia. Jak zauważał Rafał Ziemkiewicz, w postkolonialnej mentalności polskich elit bycie pochwalonym przez Zachód urasta do rangi najwyższego zaszczytu. Pochwała jest też notorycznie mylona z autentycznym szacunkiem, przekładającym się na konkretne decyzje i działania.

Rezygnacja z wolności

Ważnym uzupełnieniem przemówienia w Berlinie był wywiad Sikorskiego dla „Rz". Minister spraw zagranicznych powiedział w nim coś bardzo oryginalnego jak na szefa dyplomacji: zapowiedział, że Polska przy okazji ewentualnych zmian w traktacie lizbońskim nie będzie się starała osiągnąć dla siebie żadnych korzyści. Jedynym i wystarczającym zyskiem będzie – zdaniem Sikorskiego – stabilność, jaką w ten sposób zyska Unia.

To niezwykła i wiele mówiąca deklaracja, bo zwykle w przededniu jakichkolwiek negocjacji sygnalizuje się raczej zwiększone oczekiwania, aby móc potem z części zrezygnować. W swoich wypowiedziach z ostatnich dni David Cameron podkreślał, że priorytetem jest dla niego obrona brytyjskiego interesu – niekoniecznie zgodnego z interesem innych państw UE. Takie sformułowanie ani razu nie padło z ust szefa polskiego MSZ.

Ostateczny kierunek działania zostanie uzgodniony w duecie prezydenta Francji z kanclerz Niemiec, a reszta do tego kierunku będzie musiała się odnieść

Opozycja mówi o zdradzie. Zamiast spokojnie punktować fałsze i niedostatki wizji Sikorskiego, wysyła do mediów Joachima Brudzińskiego, który momentalnie niweczy każdą próbę spokojnej dyskusji, mówiąc o „IV Rzeszy". Każda medialna rozmowa o wystąpieniach Sikorskiego w mijającym tygodniu zaczynała się od sakramentalnego pytania: „Czy Sikorski jest zdrajcą?".

13 grudnia PiS chce wykorzystać jako okazję do protestów przeciwko działaniom Sikorskiego. Rację ma Paweł Kowal, mówiąc, że to niepotrzebne, a nawet szkodliwe. Na tym poziomie trudno o rzeczową analizę, za to łatwo wyśmiać wszelkie głosy krytyczne. Tej histerii nie warto ulegać. W wypowiedziach szefa MSZ jest wystarczająco wiele punktów zaczepienia dla rzeczowej krytyki.

Transakcja handlowa, jaką proponuje Sikorski – bezpieczeństwo i stabilność w zamian za bezwarunkowe wsparcie koncepcji partnera, z którym mamy wiele rozbieżnych interesów – jest w pewnych warunkach dopuszczalna. Realista rozumie, że w sytuacjach ekstremalnych trzeba nawet poddać państwo, o wyrzeczeniu się suwerenności nie mówiąc, aby ocalić ludzi i dobra kultury. Tyle że obecne okoliczności ekstremalne w żadnym razie nie są. Owszem, są trudne, ale mimo to całkiem normalne. Nic nie uzasadnia tak otwartego zadeklarowania rezygnacji z obrony własnego interesu i – tak właśnie – własnej wolności wyboru.

Czy Rosja graniczy z Niemcami

Zróbmy jednak eksperyment i załóżmy dobrą wolę ministra, zamiast przyjmować najbardziej oczywiste wyjaśnienie, że rząd PO chce sobie zapewnić wsparcie Niemiec w podbramkowej dla siebie sytuacji. W takim razie możliwe byłyby dwa wytłumaczenia. Pierwsze – że Sikorski próbuje ucieczki do przodu. Wiedząc, że zmiany w traktacie są nieuniknione, prezentuje nieco fantasmagoryczne pomysły, aby pokazać Polskę jako kraj awangardy, tak żebyśmy nie pozostali z tyłu i aby zapewnić nam uczestnictwo w ostatecznym kształtowaniu nowej Unii.

Musielibyśmy jednak zadać sobie pytanie, czy kierunek ucieczki w przód, jaki wybrał Sikorski, jest dla nas odpowiedni i czy przypadkiem nie spowodujemy lawiny, która porwie nas i pogrzebie, bo jesteśmy za słabi, by przed nią uciec. Nasz wpływ na ostateczny kształt nowych rozwiązań przypominałby zapewne plon naszej prezydencji, podczas której nie udało się nam doprowadzić nawet do tego, żeby Chorwacja traktat akcesyjny podpisała w Warszawie. Koncepcje Sikorskiego mogą zostać uznane za zgodę na nawet najradykalniejsze rozwiązania, których nie trzeba będzie już z nami wcale konsultować.

Druga hipoteza sięga do pamiętnego tekstu Sikorskiego z końca sierpnia 2009 roku i brzmi: wobec alternatywy – strefa niemiecka lub strefa rosyjska – wybieramy tę pierwszą. Ta alternatywa może być jednak czysto iluzoryczna. Miejmy w pamięci niedawną wypowiedź jednego z prokremlowskich dziennikarzy, który w przypływie szczerości stwierdził, że Rosja na zachodzie graniczy z Niemcami, a kraje, które na mapie widnieją pomiędzy, to tylko „małe cieśniny".

Nawet jeśli uznać, że to w jakimś stopniu rosyjskie myślenie życzeniowe, to i tak nie mamy gwarancji, że decydując się na wejście do niemieckiej strefy wpływu, nie znajdziemy się w strefie niemiecko-rosyjskiej, w której na nasze własne interesy nikt już uwagi zwracał nie będzie. Poza tym uznanie, że Niemcy albo Rosja to jedyny wybór, jaki dziś mamy, jest elementem polityki samoredukcji.

Na czym polega taka polityka? Otóż polityka ambitna – co nie znaczy nadambitna czy straceńcza – zawsze dąży do maksymalnej realizacji potencjału danego państwa, jako że opiera się na regule, iż kraj niewzmacniający stale swojej pozycji będzie ją tracić. Jeśli w danej chwili nie ma środków, aby ten potencjał wyzyskać, pracuje się nad ich stworzeniem, starając się przynajmniej zachować stan posiadania i pozycję.

Polityka samoredukcji stwierdza natomiast brak środków i wyciąga z tego wniosek, że konieczne jest zredukowanie celów. To błędne koło, które ostatecznie prowadzi do rezygnacji z realizacji własnych interesów. Polska – duży i ważny kraj Europy Środkowej – w wizji Radosława Sikorskiego ma zamiar realizować potencjał kraju klasy i wielkości Słowenii.

Konieczna zgoda narodów

W obu publicznych wypowiedziach Sikorskiego, które mają taką właśnie politykę tłumaczyć i uzasadniać, tkwi wiele sprzeczności i przekłamań. Zajmijmy się tylko najważniejszymi.

Przede wszystkim Sikorski wprowadza w błąd swoich słuchaczy, przedstawiając mechanizmy rządzące Unią tak, jakby nic się w nich nie zmieniło w ciągu ostatnich kilku lat. Szef MSZ twierdzi, że większe kompetencje w sferze dyscyplinowania państw UE miałyby dostać organy wspólnotowe, w tym członkowie Komisji Europejskiej. W istocie jeszcze pięć czy sześć lat temu wspólnotowa strona UE była pewną przeciwwagą dla najsilniejszych jej krajów.

Dziś tak nie jest, a większe kompetencje dla organów wspólnoty oznaczają de facto wzmocnienie wpływów niemieckich i francuskich. Traktat lizboński odarł szefa Komisji Europejskiej z części władzy na rzecz prezydenta Rady Europejskiej i wysokiego przedstawiciela. Obie te funkcje nie przypadkiem zostały obsadzone przez osoby trzecioplanowe (jedną z nich, Hermana van Rompuya, dosadnie, ale celnie opisał swego czasu brytyjski europoseł Nigel Farage). Są to bowiem po prostu pośrednicy nowego koncertu mocarstw.

Sikorski w swoich wypowiedziach pielęgnuje złudzenie fanatycznych euroentuzjastów, że Unia Europejska zakończyła politykę klasycznej gry interesów pomiędzy państwami. Obruszają się, gdy wskazać, że choćby Nord Stream albo polityka klimatyczna to działania służące interesom konkretnych państw i o żadnym „wspólnym europejskim interesie" mowy tu – a także w wielu innych przypadkach – nie ma.

Sikorski to oczywiście doskonale wie. Lecz tylko przyjąwszy takie właśnie założenie może nam wmawiać, że bezwarunkowe poddanie się niemieckiemu zwierzchnictwu i pomysłom na ratowanie Unii nie będzie zarazem oznaczać poważnego zagrożenia polskich interesów.

Gdy mowa o bardzo daleko posuniętych interwencjach Unii w politykę ekonomiczną państw członkowskich, Sikorski dostrzega, że byłoby to poważne naruszenie ich suwerenności, oświadcza więc, że musiałoby ono zyskać legitymizację w postaci zgody... Parlamentu Europejskiego. Trudno podejrzewać, aby Sikorski nie rozumiał pojęcia legitymizacji, której źródłem jest suweren, a więc naród bądź obywatele danego państwa, a nie ponadnarodowe ciało. Trzeba zatem znowu uznać, że świadomie przeinacza pojęcia.

Zresztą minister spraw zagranicznych ma w ogóle problem z legitymizacją proponowanych zmian. Ten problem objawił się wcześniej przy okazji irlandzkich referendów na temat traktatu lizbońskiego czy propozycji, aby w Grecji uzyskać zgodę na kolejne cięcia właśnie w drodze powszechnego głosowania. Referendum, ten najbardziej demokratyczny instrument, było przez przywódców unijnych wciąż powtarzających frazesy o „deficycie demokratycznym" uznawane za zło konieczne. W przypadku Irlandii obywateli zaszantażowano, aby zagłosowali zgodnie z oczekiwaniami. Grekom nie pozwolono głosować w ogóle.

Tymczasem zmiany traktatowe, jakie prawdopodobnie szykują unijni przywódcy – a już na pewno zmiany proponowane przez Sikorskiego czy Merkel – są tak drastyczne, że zgoda na nie powinna bezwzględnie pochodzić właśnie z referendów. I to w każdym z państw, które szanują wolę swoich wyborców i są przywiązane do własnej suwerenności. O tym jednak Sikorski ani słowem nie wspomina.

Więcej komunizmu

O euro z kolei mówi Sikorski, że to projekt przede wszystkim polityczny, przyznając tym samym, że ekonomiczne podstawy jego funkcjonowania są co najmniej wątpliwe. Z problemów strefy euro i Unii w ogóle wysnuwa zadziwiający wniosek. Nie taki, że polityczne uzasadnianie ekonomicznych koncepcji się nie sprawdza i należy od tego odejść, ale że właśnie tym bardziej należy je wspierać i na siłę podtrzymywać. Przypomina to niegdysiejszą opinię, że radą na wady komunizmu jest więcej komunizmu. Podobnie Sikorski widzi tylko jedną radę na coraz wyraźniejsze wady obecnego kursu integracji: więcej integracji. Czytaj: przefasowanie Unii zgodnie z projektem jedynego kraju, który – wedle szefa MSZ – może na uratować.

Szef MSZ skierował więc do Niemców ofertę handlową, ubierając ją w cały zestaw upiększeń mających sprawić, że wydźwięk będzie mniej drastyczny dla odbiorców w kraju. Mamy zatem udawanie, że w Unii Niemcy nie grają na siebie, że polskie i niemieckie interesy są całkowicie zbieżne, że organy wspólnotowe działają w jakimś mniemanym wspólnym interesie, i zbiór innych pomniejszych złudzeń.

Wszystko sprowadza się do stwierdzenia: „Przyklejmy się do Berlina, tylko Niemcy mogą nas uratować, oni za nas wszystko załatwią". Zawiera się w tym także zgoda na brutalne traktowanie tych, którzy mogliby mieć jakieś wątpliwości, jak niegdyś Irlandia. Organy Unii w wizji Sikorskiego przejęłyby praktycznie kontrolę nad całą gospodarką państw członkowskich. Czy mamy uwierzyć, że w ten sposób powstanie jeden wielki, zasobny, europejski organizm gospodarczy? Że najsilniejsi nie skorzystają z możliwości, aby spacyfikować konkurencję?

Radosław Sikorski lubi cytować amerykańskich polityków. Może zatem powinien przypomnieć sobie słowa Benjamina Franklina: „Ci, którzy oddają podstawowe wolności, aby zyskać chwilowe bezpieczeństwo, nie zasługują ani na jedno, ani na drugie".

W wizji ratowania strefy euro, którą przedstawili najważniejsi unijni przywódcy – zwani dziś w skrócie Merkozy – najbardziej uderzyła zapowiedź kanclerz Niemiec, że dla ocalenia Europy konieczna będzie unia fiskalna. Pani kanclerz nie sprecyzowała, co rozumie przez unię fiskalną, jeśli jednak pojmować to określenie dosłownie, to oznaczałoby harmonizację podatków, być może także poza strefą euro. Czyli krok nie tylko wkraczający brutalnie w sferę suwerenności państw członkowskich, ale w dodatku zabijający konkurencję systemów podatkowych i dający najmocniejszym w UE nowe narzędzie do stłamszenia rywalizacji ze strony słabszych.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?