Piątkowa debata nad polityką europejską tylko z pozoru była europejska. Premier Donald Tusk, czy minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski używali wielkich i wspaniałych słów o miejscu Polski na kontynencie i ważnej roli, jaką odgrywamy w Unii.
Szybko jednak debata zmieniła się w rytualną jazdę polityczną, w której okazało się, że głównym problemem polskiej polityki unijnej nie są cele, jakie sobie stawimy, ale istnienie partii opozycyjnej.
Zacznijmy może od końca. Nie zgadzam się z alarmistycznym tonem Prawa i Sprawiedliwości w sprawie paktu fiskalnego – poseł tej partii prof. Krzysztof Szczerski zarzucał rządowi wpychanie naszego kraju „w sam środek czarnej dziury". Pakt wydaje mi się ze strony rządu szpagatem, realizowaniem polityki wpychania nogi w drzwi – nie jesteśmy w strefie euro, ale gramy tak, by nie wypaść z grona państw, które decydują o przyszłości Unii i kształcie przemian. Jest oczywiste, że taka polityka może nas trochę kosztować.
Ale z drugiej strony demokracja polega na tym, że wysłuchuje się argumentów i wątpliwości opozycji. Tym bardziej, że Donald Tusk nie wyjaśnił opinii publicznej wolty, którą wykonał w sprawie paktu. Jeszcze w styczniu ostrzegał, że Polska nie podpisze dokumentu. Tego samego, którego wynegocjowanie rok temu w grudniu i premier, i szef MSZ nazywali wielkim polskim sukcesem. Ostatecznie pod koniec zimy dokument podpisał, w piątek zaś zapowiedział jego szybką ratyfikację.
Te wolty wymagają szczegółowego wyjaśnienia, nie zaś walenia w opozycję. Zrobił tak minister finansów Jacek Rostowski, który grzmiał: "Skoro nie padło ani słowo, ani jedna konstruktywna propozycja z waszej strony, to muszę niestety stwierdzić, że w tych sprawach, które są najważniejsze dla naszego kraju, jesteście zupełnie niestety zbędni".