Na złość Kaczorowi Donald odmroził nam uszy. A raczej zamroził budżet

Publikacja: 10.11.2012 12:12

Michał Szułdrzyński

Michał Szułdrzyński

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Piątkowa debata nad polityką europejską tylko z pozoru była europejska. Premier Donald Tusk, czy minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski używali wielkich i wspaniałych słów o miejscu Polski na kontynencie i ważnej roli, jaką odgrywamy w Unii.

Szybko jednak debata zmieniła się w rytualną jazdę polityczną, w której okazało się, że głównym problemem polskiej polityki unijnej nie są cele, jakie sobie stawimy, ale istnienie partii opozycyjnej.

Zacznijmy może od końca. Nie zgadzam się z alarmistycznym tonem Prawa i Sprawiedliwości w sprawie paktu fiskalnego – poseł tej partii prof. Krzysztof Szczerski zarzucał rządowi wpychanie naszego kraju „w sam środek czarnej dziury". Pakt wydaje mi się ze strony rządu szpagatem, realizowaniem polityki wpychania nogi w drzwi – nie jesteśmy w strefie euro, ale gramy tak, by nie wypaść z grona państw, które decydują o przyszłości Unii i kształcie przemian. Jest oczywiste, że taka polityka może nas trochę kosztować.

Ale z drugiej strony demokracja polega na tym, że wysłuchuje się argumentów i wątpliwości opozycji. Tym bardziej, że Donald Tusk nie wyjaśnił opinii publicznej wolty, którą wykonał w sprawie paktu. Jeszcze w styczniu ostrzegał, że Polska nie podpisze dokumentu. Tego samego, którego wynegocjowanie rok temu w grudniu i premier, i szef MSZ nazywali wielkim polskim sukcesem. Ostatecznie pod koniec zimy dokument podpisał, w piątek zaś zapowiedział jego szybką ratyfikację.

Te wolty wymagają szczegółowego wyjaśnienia, nie zaś walenia w opozycję. Zrobił tak minister finansów Jacek Rostowski, który grzmiał: "Skoro nie padło ani słowo, ani jedna konstruktywna propozycja z waszej strony, to muszę niestety stwierdzić, że w tych sprawach, które są najważniejsze dla naszego kraju, jesteście zupełnie niestety zbędni".

Demokracja to taki ustrój, w którym opozycja krytykuje rządzących. Raz robi to lepiej, raz gorzej, jednak twierdzenie, że opozycja nie jest potrzebna - delikatnie rzecz ujmując - nie świadczy o dobrym wyczuciu demokracji przez ministra finansów.

Na odsiecz Rostowskiemu przybył Janusz Palikot, który krzyczał do PiS-u, że jego miejsce jest w więzieniu. – I my was tam zaprowadzimy – zarzekał się lider Ruchu własnego imienia.

I oto nagle okazało się, że głównym tematem debaty o polskiej polityce unijnej jest PiS. Nie działania rządu, nie jego strategia negocjacyjna przed szczytem budżetowym. Nie, tylko partia opozycyjna.

I znów okazało się, że polska polityka zagraniczna jest niewolnikiem polityki wewnętrznej. Ale w inny sposób niż to jest w Londynie czy Berlinie. Oczywiście, Cameron i Merkel podporządkowują swą grę w Unii oczekiwaniom społecznym. Odnieść można jednak wrażenie, że u nas wygląda to na odwrót: nie chodzi o usatysfakcjonowanie wyborców, lecz o zrobienie na złość przeciwnikom politycznym.

Można się było spodziewać takiego kształtu dyskusji już po słowach, jakie wypowiedział premier Donald Tusk w październiku, gdy Jarosław Kaczyński wezwał go do pogrożenia wetem.

Najpierw Tusk odpowiedział pojednawczo: "Polska jest największym biorcą pieniędzy z budżetu i to powoduje, że my musimy postępować tu bardzo rozważnie, tzn. w taki sposób, by dostać maksimum, ale, żeby nie przelicytować, bo Polacy by nam nie wybaczyli, gdybyśmy się unieśli szlachetnym takim porywem serca i godnościowo zawetowali budżet Unii Europejskiej, w związku z czym w ogóle nie otrzymalibyśmy żadnych środków."

Pomijam fakt, że wypowiedź ta jest absurdalna, bo nie dostalibyśmy żadnych środków tylko w sytuacji w której unia by się rozpadła. Według obecnego prawa, nawet jeśli budżet nie zostałby przyjęty z powodu czyjegoś weta, automatycznie będzie działać prowizorium budżetowe, czyli przedłużenie dotychczasowego. Ale w jednym premier ma rację, że najpierw trzeba ułożyć sojusze, by wynegocjować jak najwięcej, a dopiero w przypadku ich fiaska straszyć wetem.

Gorzej że w tej samej odpowiedzi Kaczyńskiemu powiedział: "Nie będę unosił się romantycznie, ryzykując przyszłość Polski, bo tak chce szef PiS."

To słowa zaskakujące, bo pokazują, że premier w swych kalkulacjach politycznych nie kieruje się wyłącznie dobrem naszego kraju, które w skrajnej sytuacji wymagałoby weta (które w piątek nazwał „topornym" narzędziem), lecz myślą: byleby tylko nie wyszło na to, że Kaczor miał rację. Furda interes narodowy, grunt by zrobić na złość szefowi PiS, grunt by się nie okazało, że Tusk zrobił to, co sugerował Kaczyński.

To może mieć katastrofalne skutki. Bo jeśli w negocjacjach nasi przeciwnicy, będą wiedzieli, że Tusk boi się weta, docisną nas do ściany.

Kolejnym dramatycznym błędem negocjacyjnym były słowa premiera podczas piątkowej debaty: "Mówimy dzisiaj o stawce w wysokości mniej więcej 400 mld złotych. To jest nie tylko 300 mld złotych, o które staramy się zgodnie z naszą deklaracją, ale kiedy liczymy łącznie te możliwe środki, o jakie Polska stara się w ramach projektu wieloletnich ram finansowych, możemy dzisiaj odpowiedzialnie powiedzieć, że ta stawka wynosi więcej niż 300 mld, sięga 400 mld zł."

Jak policzyła brukselska korespondentka „Rz" Ania Słojewska

400 mld zł to ok. 96 mld euro. Według projektu Komisji Europejskiej mieliśmy otrzymać ponad 110 mld, z czego niemal 80 w funduszach strukturalnych i około 30 w dopłatach rolnych. 96 mld to tyle, ile wynegocjował rząd Marcinkiewicza w poprzednich Wieloletnich Ramach Finansowych (słynne yes, yes, yes, po ugraniu 67 mld strukturalnych, reszta to polityka rolna). Najwięksi wrogowie nowego budżetu – brytyjscy eurosceptycy - domagają się zamrożenia poprzedniej perspektywy, powiększonej o inflację. Okazuje się, że premier Donald Tusk za punkt docelowy negocjacji uznał wczoraj budżet tak okrojony, jak tego nawet nie wyobraża sobie skrajna prawica w Londynie. Negocjacyjnie to strzał w stopę.

Gdy w piątek rano pytałem wpływowego posła PO, czy Sejm przyjmie uchwałę zobowiązującą rząd do twardych negocjacji, ten oburzył się. – Jak byśmy mogli w takiej uchwale związać ręce rządu. Przecież określenie jakiejkolwiek granicy w takim dokumencie byłoby odsłonięciem naszego celu negocjacyjnego.

Kilkadziesiąt minut później szef jego partii położył negocjacje wypowiedzią, która pokazała, że w negocjacjach budżetowych liczy się wyłącznie efekt wewnętrzny – mamienie Polaków, że rząd da więcej niż 300 mld, które obiecał, bo dołoży jeszcze sto. A że będzie to mniej, niż chcieli nam dać nawet domagający się sporych oszczędności Niemcy? Furda, liczy się piarowski, krótkotrwały efekt. Grunt to dopiec PiS-owi. I tak na złość Kaczorowi, Tusk poważnie nadwerężył swoje szanse w negocjacjach. Na złość PiS-owi odmroził nam wszystkim uszy. I zamroził budżet.

Piątkowa debata nad polityką europejską tylko z pozoru była europejska. Premier Donald Tusk, czy minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski używali wielkich i wspaniałych słów o miejscu Polski na kontynencie i ważnej roli, jaką odgrywamy w Unii.

Szybko jednak debata zmieniła się w rytualną jazdę polityczną, w której okazało się, że głównym problemem polskiej polityki unijnej nie są cele, jakie sobie stawimy, ale istnienie partii opozycyjnej.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?