Pan premier Donald Tusk zapowiedział, że od przyszłego roku procedura zapłodnienia pozaustrojowego będzie finansowana ze środków publicznych. Inaczej mówiąc, wszyscy podatnicy, niezależnie od tego, jakie wyznają wartości, zostaną zobowiązani do łożenia na zabiegi in vitro. W dodatku rozstrzygnięcie to ma zapaść nie w drodze ustawy, tylko przy zastosowaniu „szybkiej ścieżki administracyjnej”.
W polskich warunkach, gdzie sprawa in vitro wywołuje silne kontrowersje etyczne (procedurze tej sprzeciwia się około 20 procent społeczeństwa), jest to bardzo dyskusyjny pomysł. W imię jakich wartości ponad sześć milionów ludzi ma zostać zmuszonych do finansowania działań, które są sprzeczne z ich etycznymi przekonaniami?
Kilka truizmów
Zacznijmy od kilku truizmów. Na szczęście żyjemy w świecie, gdzie każdy z nas może indywidualnie kształtować swoje pragnienia. Jedni marzą o szybkim sportowym aucie, inni chcą mięć willę nad morzem, jeszcze inni skupiają się na zebraniu unikalnej kolekcji znaczków pocztowych, wielu dąży do posiadania potomstwa, ale są też tacy, którzy zmęczeni cierpieniem albo znudzeni życiem pragną śmierci.
Żyjemy też w świecie, w którym sami decydujemy o swojej wrażliwości moralnej. Konstytucja gwarantuje nam możliwość skonstruowania własnego sumienia: utkania go z zasad, które najbardziej do nas przemawiają. Zasadny te czerpiemy z tekstów filozoficznych, ksiąg religijnych, wielkich powieści czy kiczowatych seriali.
Dopóki nie krzywdzimy innych, mamy pełną swobodę w wyborze pragnień i wartości. Państwo nie powinno do tego się wtrącać. Jeżeli więc jakaś bezpłodna kobieta chce mieć dziecko poczęte w warunkach laboratoryjnych, nie ma żadnych podstaw, by robić jej jakieś trudności. Przecież jej działanie, choć różnie oceniane etycznie, nikogo nie krzywdzi.