Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Benedykt XVI rezygnuje z papieskiego tronu, przypomniały mi się obrazy z filmu „Habemus Papam" Nanni Morettiego. Włoski reżyser, ateista, ale wnikliwy podglądacz kościelnych zakamarków, jakby przewidział to, co stało się wczoraj w Rzymie: stary i zmęczony papież powiedział: „basta!". W filmie Morettiego uczynił to kardynał Melville. Tymczasem w realnym życiu zrobił to Benedykt XVI.
Zgoda: abdykacja Benedykta to piękny gest człowieka, który nie jest już w stanie dźwigać swojego brzemienia, jakim okazało się dla niego papiestwo. To znak ludzkiej słabości, która przecież jest nam tak samo bliska, jak bliska jest koszula ciału. I w końcu to gest teologa, który tą rezygnacją zachęca Kościół do przemyślenia na nowo roli papieża i papiestwa u progu XXI w. Nie dziwi zatem, że szczególnie w Polsce trwa namiętna dyskusja „jak on mógł", gdzie trwanie na stanowiskach, także w Kościele, to oznaka siły, bo przecież każdy myśli, że jest się „nie do zastąpienia". I dlatego gest Benedykta natychmiast okrzyknięto mianem „gromu z jasnego nieba" czy szokiem.
Tyle że Benedykt postąpił tak, jakby się naczytał Listu św. Pawła do Filipian, gdzie mowa jest o kenosis – a więc uniżeniu, przyjęciu postaci sługi. Benedykt abdykuje, by – czyż to nie paradoks! – służyć Kościołowi. I jako teolog, i jako myśliciel. I jako postać już dziś wręcz dramatyczna. Pytanie kluczowe brzmi: jaki Kościół zostawia Benedykt?
Pontyfikat przejściowy
Kard. Joseph Ratzinger, gdy został wybrany na papieża, nie krył, że nie jest to końcówka życia, jaką sobie wymarzył. Zamiast siedzieć w bibliotece, zamiast w przerwach między lekturami opasłych dzieł grać na fortepianie Mozarta – a więc robić rzeczy, które sprawiały papieżowi radość – został rzucony w wir żmudnego zarządzania Kościołem. Jeśli jednak kard. Ratzinger podjął się tego zadania, to z trzech fundamentalnych powodów.
Po pierwsze, był najbliższym współpracownikiem Jana Pawła II. Jego wybór oznaczał de facto kontynuację rządów, jaką Kościołowi zaproponował polski papież. W tym sensie rządy Benedykta były typowym „pontyfikatem przejściowym". I dziś swoją decyzją o abdykacji Benedykt to potwierdza. Czasem dany na to, by Kościół na nowo poukładał się po śmierci i długim pontyfikacie Jana Pawła II. Benedykt ten czas dał Kościołowi, na koniec stając się źródłem „rewolucji". Droga od tradycjonalisty do rewolucjonisty jest – jak widać – krótka.