Powolna agonia euro

Funta kłaków niewarte są zapowiedzi rodzimych fanatyków wspólnej waluty, bajdurzących o „pociągu”, do którego trzeba szybko wsiąść, bo inaczej zostanie się na peronie – pisze europoseł PiS.

Aktualizacja: 12.04.2013 00:21 Publikacja: 12.04.2013 00:17

Powolna agonia euro

Foto: Fotorzepa, Danuta Matloch

Red

Donald Tusk zaprosił Polskę pierwszy raz do strefy euro we wrześniu 2008 roku, niespełna rok po tym, jak wygrał wybory parlamentarne. Było to w czasie Forum Ekonomicznego w Krynicy. Najbardziej zaskoczony jego deklaracją był... jego własny minister finansów. Świadczyło to wówczas o jednym: decyzja ta miała charakter nie tyle „merytoryczny", ile czysto PR-owski, propagandowy. Skądinąd jak większość gromkich deklaracji obecnego prezesa Rady Ministrów.

Wówczas Donald Tusk zapowiedział wręcz ekspresowe tempo owego polskiego pociągu do eurolandu: mieliśmy być tam już w 2011 roku! A więc dwa lata temu... Potem doradcy chyba coś szepnęli szefowi rządu, bo wspomniał o kolejnej dacie: 2012. Jego partyjni podwładni, widząc, że Tusk po prostu palnął, zaczęli osłabiać wymowę „deklaracji krynickiej" i usłyszeliśmy kolejną datę: 2013.

Kraina wiecznej szczęśliwości

Potem była głucha cisza, w pocie czoła odkrywano kolejne zbrodnie Jarosława Kaczyńskiego, by, ni z gruszki, ni z pietruszki, nagle oznajmić opinii publicznej, że III RP zamelduje się w strefie euro gdzieś tak około 2015–2016. Oczywiście odbywało się to w retoryce bliźniaczej do tej wcześniejszej, przy wchodzeniu do Unii Europejskiej: „Polska w eurozonie – cacy, Polska poza eurolandem – be", w szczegóły nie wchodzono, a tych, którzy mieli inne zdanie częstowano epitetami anty-Europejczyków albo ekonomicznych głuptasów, którzy nie rozumieją ani ducha czasu, ani „nowej, poprawionej" logiki dziejów.

„Zielona wyspa" jest coraz mniej zielona i widzą to już wszyscy nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi

Nie było nawet próby debaty na argumenty czy merytorycznej analizy możliwych scenariuszy wydarzeń. Jak u Gombrowicza „Słowacki wielkim poetą był", tak u nowego profesora Pimko, czyli tandemu: magister Tusk – magister Rostowski, strefa euro to kraina wiecznej szczęśliwości, w której aż strach nie być. Nawet jeśli minister finansów mający nieco większą wiedzę ekonomiczną niż jego szef w rządzie mówi o naszym akcesie do eurolandu w roku 2020, a premier Tusk tym razem piąty raz zmienia zdanie i sytuuje to na „koniec tej dekady".

Eurokrólik z kapelusza

Trzeba wreszcie powiedzieć, że mówienie A.D. 2013 o strefie euro jako docelowej przystani finansowo-ekonomicznej dla naszego kraju jest zabiegiem czysto propagandowym, nie ma wiele wspólnego z pragmatycznymi decyzjami gospodarczymi. To nieustające gonienie króliczka z napisem euro, przy wiedzy co mądrzejszych zwolenników wspólnej waluty w naszym kraju, że jest to cel bardzo odległy, ma charakter czysto taktyczny.

Skądinąd to całe bajanie o euro ma wymiar zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny. W kontekście krajowym ów wyskakujący z kapelusza eurokrólik pojawia się zwykle jako mniej lub bardziej skuteczna próba odwrócenia uwagi od bieżących problemów politycznych czy gospodarczych rządu, czy też od wpadek polityków obozu władzy. Strefa euro to wygodna „narracja", która ma zachęcić do mówienia nie o tym, co jest naprawdę ważne „hic et nunc", tu i teraz, lecz o tym, co jest wygodne dla rządzących. To luksusowa debata: pogadać o dalekiej przyszłości, pogawędzić o tym, że trzeba płynąć w głównym nurcie, a nie zająć się dramatycznymi kłopotami w służbie zdrowia, oświacie przedszkolnej i szkolnej, lawinowo narastającym długiem publicznym, spadającą na łeb, na szyję produkcją przemysłową, największym za rządów PO–PSL bezrobociem czy exodusem 2 milionów Polaków za granicę.

Ale jest też wymiar zagraniczny, eksportowy. „Zielona wyspa" jest coraz mniej zielona i widzą to już wszyscy nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi. Ale skoro nie można być zielonym wyjątkiem, to przecież te same pochwały można zgarniać za bycie europejskim prymusem. Taki kraj – europrymus – a właściwie jego elity, posługując się eurospeakiem, czyli unijną nowomową, powtarzając te same slogany, pewnie mogą liczyć na poklask mediów, pochwały  innych polityków i mieć poczucie, że są cool. Jeżeli premier-europrymus konsekwentnie powtarza: „przecie UE i euroland są najpiękniejsze w świecie", to może liczyć nie tylko na werbalne zachwyty we „Frankfurter Allgemeine Zeitung" czy „Le Soir", ale też na trampolinę ewentualnej europejskiej kariery, gdyby polski lud stracił przy urnie cierpliwość.

Polski akces do strefy euro to coś więcej niż „randka w ciemno". Przy owej randce w gruncie rzeczy nie wiadomo, co się wydarzy, czy będzie dobrze, czy wręcz przeciwnie. Tu natomiast wiemy, że mamy wejść do struktury ogarniętej totalnym kryzysem. Propozycje Platformy Obywatelskiej wyglądają więc na chęć wbiegnięcia do płonącego domu, którego właściciele każą orkiestrze grać niczym na „Titanicu" i nie mają żadnego scenariusza, jak ratować dobytek.

Sypiące się kostki domina

Czy nie jest charakterystyczne, że dotychczasowe ekonomiczne trzęsienia ziemi, które stawiały poszczególne państwa członkowskie UE na krawędzi bankructwa, zdarzały się wyłącznie w krajach eurolandu? To swoiste eurodomino: Irlandia, Grecja, Włochy, Portugalia i Hiszpania. A teraz Cypr, gdzie, niczym za komunizmu, zabrano obywatelom (pal licho rosyjskich oligarchów) oszczędności ulokowane w bankach.

Starsze pokolenia w Polsce, ale i choćby w Czechach pamiętają, jak przy denominacji złotówki czy korony państwo bezwstydnie i bezkarnie sięgało do kieszeni obywateli. Teraz w rolę czerwonego aparatu represji wcieliła się trojka, czyli UE, EBC i MFW (a raczej kwadryga, bo do tego grona doliczyć należy tzw. eurogrupę).

Doprawdy niewielkim (jeżeli w o ogóle) pocieszeniem jest to, że zabiera się bogatszym, a tym razem – po długiej debacie i oporze samych Cypryjczyków – oszczędza się biedniejszych. Co z tego, że humory Polaków mogą się trochę poprawić dzięki temu, że na Cyprze złupiono nie tylko rodzimych obywateli czy brytyjskich emerytów, którzy się tam osiedlili, ale też rosyjskich nowobogackich, choć raczej tych pośledniejszego sortu... Chodzi o zasadę zabierania prywatnej własności.

Czym innym jest podwyższać podatki w czasach kryzysu, choć to ostateczność. Czym innym jednak grabić cudzą własność, choćby na bankowym koncie. Bruksela i Frankfurt, gdzie mieszczą się siedziby Unii i Europejskiego Banku Centralnego, chyba nie znają polskiego przysłowia: „kradzione nie tuczy".

A eurodomino wciąż się sypie, coraz szybciej zresztą i powoduje upadek kolejnych klocków. Już słyszymy o czarnych chmurach nad pierwszym krajem z „nowej unii" – Słowenii, który wykorzystując fakt, że jego PKB na głowę mieszkańca był większy niż w Portugalii – wszedł do strefy euro. 7 miliardów euro „złych kredytów" oznacza, że 20 proc. słoweńskiej gospodarki zalazło się na beczce z prochem, wokół której tli się podpalony lont.

Najpierw musztra

Ciekawe zresztą, że euroland usiłuje do pionu stawiać nie tylko kraje, które go tworzą, ale też i te, które dopiero do niego wejdą. Łotwa ucieszyła się, że przejmie, na znacznie skądinąd mniej konkurencyjnych warunkach, sporą część rosyjskich depozytów z Cypru. Za wcześnie. Już eurogrupa musztruje ten biedny – jeden z czterech najbiedniejszych w UE (obok Bułgarii, Rumunii i Polski) – kraj, aby tego nie czynił. I to mimo że Ryga znajdzie się w eurolandzie dopiero za osiem miesięcy i mimo to, że byłby to zastrzyk dla łotewskiego systemu finansowego, który przeszedł drogę dramatycznego zaciskania pasa w wężu walutowo-monetarnym.

To ciekawy sygnał dla Polski: państwo, które jeszcze nie ma wspólnej waluty, ma zrezygnować z legalnych, jawnych, transparentnych i korzystnych dla siebie operacji finansowych!

Funta kłaków niewarte są zapowiedzi rodzimych fanatyków euro, bajdurzących o „pociągu", do którego trzeba szybko wsiąść, bo inaczej zostanie się na peronie. Słyszymy tani szantaż, a nie konkretne argumenty i merytoryczne racje. Hasełka o tym, że trzeba być w „mainstreamie", są dziś równie częste, jak „pociągowe" metafory.

Ich godni współczucia autorzy jakoś nie są w stanie wytłumaczyć, dlaczego Dublin, Ateny, Rzym, Madryt, Lizbona, wczoraj Nikozja, a jutro być może Lublana pogrążyły się, choć w strefie euro (z wyjątkiem Słowenii) były od samego początku. A dodatkowo przez ostatnie dwa lata płynęły tam, gdzie płynąć wypadało, i nie tylko nie uchroniły się przed kryzysem, ale wystąpił on tam w daleko bardziej spektakularnej formie niż w Danii czy Szwecji, które są pozbawione eurodobrodziejstwa.

Pięć lat na upadek

Jedynym państwem, które na strefie euro skorzystało, są ekonomicznie  najsilniejsze  na Starym Kontynencie Niemcy. Ale i tam podnoszą się coraz liczniejsze głosy o powolnej agonii wspólnego europejskiego pieniądza. Były redaktor „Die Welt" oraz „Quick" i analityk Bruno Bandulet w swojej książce „Ostatnie lata euro. Raport o walucie, której nie chcieli Niemcy" przewiduje powolną agonię euro. Według niego ma to potrwać do pięciu lat  – a napisał to w 2010 roku. Podobną opinię wyraził były szef gabinetu unijnego komisarza do spraw rynku wewnętrznego Martina Bangemanna, liberał, polityk FDP – Manfred Brunner. Uważa on, że euroland nieuchronnie się rozpadnie, a obecne akcje ratownicze jedynie odwleką jego upadek.

Czy te zdania niemieckich ekonomistów przekonają tych polityków z Polski, którzy zwykle tak uważnie słuchają naszych zachodnich sąsiadów?

Autor jest europosłem PiS, koordynatorem frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Komisji Kontroli Budżetu PE

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?