Komentując wyniki ostatniej Rady Europejskiej, stwierdziłem, że Donald Tusk de facto zgodził się na likwidację energetyki węglowej w Polsce (dekarbonizację). W odpowiedzi premier zarzucił mi kłamstwo. Ale fakty są nieubłagane: Donald Tusk podczas szczytu nie zawetował dalszego pogłębienia polityki klimatycznej (antywęglowej). A to oznacza faktyczną zgodę na dekarbonizację.
Unijna definicja dekarbonizacji oznacza zero udziału węgla w wytwarzaniu energii elektrycznej. Zgoda na taki kierunek jest niezrozumiała, skoro Polska nie posiada pokaźnych złóż ropy i gazu. Nie ma też wystarczającego nasłonecznienia, silnych wiatrów ani rwących górskich rzek, została za to obdarzona bogatymi złożami węgla brunatnego i węgla kamiennego – to jest skarb narodowy.
Trudno pojąć, czym kieruje się premier, godząc się na dekarbonizację, skoro wytwarzanie energii w Polsce w 95 proc. jest oparte na węglu. Skutkuje to niskimi cenami prądu i daje nam przewagę w globalnej konkurencji. Stymuluje też resztki naszego przemysłu, którego nie zdążyli zamknąć Leszek Balcerowicz i Jerzy Buzek w latach 90.
Zgoda na parapodatek
Uchwalony w latach 2007–2008 pakiet klimatyczny miał na celu ochronić świat przed globalnym ociepleniem (m.in. przez ograniczenie emisji CO2 w handlu ETS). Jarosław Kaczyński i potem Donald Tusk wyrazili zgodę, aby Unia ograniczyła o 21 proc. emisję gazów cieplarnianych do atmosfery. Ta polityka powoduje, że elektrownie są zmuszone dokupić tzw. uprawnienia do emisji CO2, jeżeli spalą więcej węgla, niż im Komisja pozwoliła. Obecnie każda tona CO2, czyli jedno uprawnienie, kosztuje ok. 6 euro. To oznacza 25 zł dodatkowego kosztu za wyprodukowanie 1 MWh prądu przez polskie elektrownie. Komisja zaproponowała, aby ten koszt został podwyższony do 30 euro, czyli dodatkowe 125 zł do każdej MWh w rachunku za prąd.
Wielkie inwestycje w elektrownie gazowe przynoszą ogromne straty w Holandii, we Francji i w Niemczech