To był 2005 rok. Najpierw wywiad Donalda Tuska z Piotrem Najsztubem, w którym skłamał na temat przeszłości dziadka; potem wypowiedź Jacka Kurskiego na łamach „Angory": „Poważne źródła na Pomorzu mówią, że dziadek Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu. Na Pomorzu zdarzało się często wcielanie do Wehrmachtu, ale siłą. Cokolwiek było z jego dziadkiem, nie winię za to Donalda Tuska". Te słowa padły między dwiema turami wyborów prezydenckich, w których Lech Kaczyński ostatecznie pokonał polityka Platformy Obywatelskiej. Zapewne właśnie przez dziadka z Wehrmachtu, choć zarzut stawiany Józefowi Tuskowi się nie potwierdził.
Na miejscu Kurskiego – dziś kandydata Solidarnej Polski do PE – kupiłbym pamiątki wystawiane na aukcji i schował głęboko do szuflady. Przynajmniej będzie miał coś w garści, czekając na kolejne wojenne dokumenty, które zapewne nigdy się nie znajdą. Cena nie gra roli, bo każda lepsza niż ogłoszenie z zasądzonymi przeprosinami.
Zdaniem antykwariusza Andrzeja Osełko z antykwariatu Lamus, który organizuje aukcję, przedmioty po Józefie Tusku mają moc dzięki nazwisku, bo same w sobie powielają życiorysy tysięcy mieszkańców Gdańska i okolic. Zapewne, ale w rękach takich speców od marketingu politycznego jak Kurski czy Janusz Palikot – nabrałyby wartości dodanej. Zwłaszcza w tym drugim przypadku, gdyż tonący (czytaj; tracący na znaczeniu) brzydko się chwyta i pamiątki po dziadku premiera w szufladzie Palikota – obok pistoletu i gumowego penisa – będą jak znalazł. On byłby w stanie zrobić wiele z tak zacnymi papierami: może nawet wywabić „P" na okupacyjnej karcie żywieniowej i przerobić je na „D", by udowodnić, że białe jest czarne. Dla Jarosława Kaczyńskiego to tylko makulatura, ale jemu też doradzałbym stawienie się na aukcji. W końcu odbywa się ona 24 maja, a dzień później – wybory do Parlamentu Europejskiego. Cudownie się składa, bo to już cisza wyborcza, ale dzięki pamiątkom po dziadku nazwisko Tuska będzie można odmieniać w nieskończoność. Stacje telewizyjne pod płaszczykiem relacji z aukcji także mogą nawiązywać do wyborów. Wszystkim się opłaca.
Ironią jest to, że Donald Tusk to wykapany dziadek Franciszek Dawidowski, był przed wojną cieślą i bramkarzem Zoppoter Sport-Verein, a także mężem Niemki. Z Józefem Tuskiem – o czym pisałem w tygodniku „Do Rzeczy" – premier nie był specjalnie zżyty i nie interesowały go losy postaci, choć to jej odium spadło na niego. Nic dziwnego: życiorys ma trudny do zrekonstruowania i zrozumienia. Przed wojną był kolejarzem i ojcem pięciorga dzieci, w tym Donalda seniora. We wrześniu 1939 trafił do obozów Stutthof i Neuengamme pod Hamburgiem, skąd w sierpniu 1942 został zwolniony. Dalej zarabiał w Sopocie jako robotnik w fabryce, która zatrudniała też jego żonę – co znaczy, że pewnie miał niemieckie obywatelstwo. Bez tego nie byłoby ani pracy, ani powołania do armii – pod przymusem, a nie dobrowolnego, jak chciał Kurski. Wehrmacht zarejestrował Tuska 2 sierpnia 1944 jako żołnierza zapasowego batalionu z Aachen. Czy walczył w obronie miasta przed aliantami? Co robił do końca wojny? Po jej zakończeniu wrócił do pracy na kolei, ale uciekł w muzykę i pracował jako lutnik. Zbudował około 200 instrumentów, w tym skrzypce czy gitary akustyczne dla Maryli Rodowicz i Czesława Niemena.
Na sobotnią aukcję w Bibliotece Narodowej – choć nagminnie podawano, że w Muzeum Narodowym – trafiają skrzypce, uznawane za rarytas, a także pieczęcie lutnicze po łacinie i po polsku oraz tabliczka mosiężna: „Józef Tusk, artysta lutnik". Ale przede wszystkim dokumenty. Najstarsza jest polsko-łotewsko-angielska książeczka żeglarska z 1923, także legitymacja Związku Zawodowego Zjednoczenia Zawodowego Polskiego w Wolnym Mieście Gdańsku i wspomniana karta zaopatrzeniowa. Są i powojenne papiery potwierdzające pobyt w obozach, karta Państwowego Urzędu Repatriacyjnego ze Szczecina, poświadczenie obywatelstwa polskiego dla rodziny i legitymacje związków kombatanckich.