W życie wchodzi właśnie przepis o obowiązkowych odblaskach dla pieszych po zmroku poza obszarem zabudowanym. Brzmi to jak ze skeczu Monty Pythona. Niestety to nie „Latający Cyrk", ale rzeczywistość III RP. Państwa, które wkracza coraz głębiej w naszą wolność, zarazem narażając się na kpiny. Przepis z entuzjazmem komentują eksperci od ruchu drogowego i policjanci, choć zapewne największa radość panuje w firmach, produkujących elementy odblaskowe. Nie jest to pierwszy przypadek, gdy wprowadzany przez Sejm przepis oznacza ogromne zyski dla konkretnego sektora, a może nawet konkretnej firmy.
To jednak wydaje się nikogo nie niepokoić. Głosy protestu pozostają w mniejszości. „O co chodzi? Przecież pieszych w nocy poza miastem naprawdę nie widać. A skoro sami nie zakładają odblasków, to trzeba ich zmusić" – taka jest najczęstsza reakcja. Owszem – nikt nie zaprzecza, że pieszego z odblaskiem widać lepiej niż pieszego bez odblasku. Tyle że problem nie tego dotyczy. Mamy do czynienia z fundamentalnym pytaniem o to, jak głęboko i w jaki sposób państwo może wkraczać w naszą codzienność, argumentując to podniesieniem bezpieczeństwa.
Pompowanie statystyk i budżetu
Najpierw jednak zastanówmy się nad praktycznymi wadami tego przepisu. Po pierwsze – stoi za nim absurdalne przekonanie, często niestety dające o sobie w Polsce znać – że jeśli istnieje problem, wystarczy stworzyć przepis, a kłopot zniknie. Ze słabą widocznością pieszych jako przyczyną wypadków jest jak z „nadmierną prędkością" – ulubionym wątkiem policyjnych opowieści o strasznych kierowcach.
Tymczasem problem niewidzialnych pieszych niemal by nie istniał, gdyby polskie drogi były lepiej oświetlone, gdyby istniały przy nich chodniki, a pojazdy były rzetelnie kontrolowane przez diagnostów pod względem świateł. Tylko że rozwiązanie wszystkich tych zagadnień wymaga znacznie więcej wysiłku niż stworzenie nakazu posiadania odblasków „z neutralnym skutkiem dla budżetu".