Trzy czwarte krajów Grupy Wyszehradzkiej na pamiętnym październikowym szczycie UE w Brukseli, gdzie zapadły nieszczęsne decyzje o przymusowych kwotach, głosowało na „nie". Tylko Warszawa – inaczej niż Praga, Bratysława i Budapeszt –? uległa woli „Merkolandu", czyli duopolu Berlin–Paryż. Ale po wyborach parlamentarnych w Polsce i stworzeniu nowego rządu Wyszehrad jest jednością. Skądinąd dzięki temu każde państwo go tworzące waży na europejskiej scenie więcej, niż gdyby występowało samodzielnie.
Skandynawia zmienia kurs
Na tymże szczycie Finlandia też nie poparła proimigracyjnej większości. Gdyby to zależało wyłącznie od woli ministra spraw zagranicznych Timo Soiniego – skądinąd jedynego katolika w rządzie w Helsinkach, lidera Partii Finów (niegdyś: Partia Prawdziwych Finów) – pewnie zamiast się wstrzymywać, głosowałby przeciw. Ale od tego czasu w całej Skandynawii sporo się zmieniło. 3 grudnia w referendum w Danii wyraźnie wygrali zwolennicy kursu antyfederalistycznego („mniej Europy!") i antyimigracyjnego. Co prawda duński premier Lars Rasmussen cały czas robi dobrą minę do złej gry, chcąc przekazać już nawet nie swoim rodakom, lecz unijnemu mainstreamowi, że tak naprawdę: „Europejczycy, nic się nie stało!" i że dalej można jechać tą samą koleiną. Tyle że jest w tym raczej mało wiarygodny.
W tym samym czasie Szwecja, a więc „metr z Sevres" europejskiej political correctness w obszarze polityki imigracyjnej, zdecydowała się na całkowitą zmianę kursu. Kraj, który przez dziesiątki lat skwapliwie przyjmował imigrantów, nagle zapowiedział, że chętnie podzieli się z innymi krajami członkowskimi UE dwudziestoma paroma tysiącami przybyszów, którzy ostatnio tam przyjechali. Z jednej strony propozycja Sztokholmu to kłopot dla Polski, bo jej realizacja oznaczałaby przyjęcie dodatkowych przeszło 20 proc. uchodźców powyżej dotychczasowych 7 tysięcy. Z drugiej zaś to sygnał, że również „mainstreamowa" Szwecja jest gotowa odrzucić dogmat politycznej poprawności i przejść na pozycję realizmu. Zapewne powinna więc szukać sojuszników, zwłaszcza tam, gdzie umiar i rozsądek w sprawach uchodźców od początku wygrywały z emocjonalnymi uniesieniami i sloganami o międzyludzkiej solidarności, głoszonymi bez żadnego związku z realiami ekonomicznymi, społecznym i kulturowymi. Skandynawia więc, jak i cała Grupa Wyszehradzka, może mówić o pewnym ujednoliceniu stanowisk, a przynajmniej ich zbliżeniu.
Problem imigracji i imigrantów (uchodźców) jest szczególnie dotkliwy na Bałkanach. Skądinąd szeroko rozumiane Bałkany same, o czym się często zapomina, generują część imigracyjnej fali (chodzi o Albańczyków i Kosowarów lub, jak chcą Serbowie, Kosowian). Istotne różnice interesów w ramach państw bałkańskich, które przerzucają między sobą imigracyjną piłeczkę, pokazują, jak bardzo ten region jest ogniskiem zapalnym i jak bardzo, paradoksalnie, może się zjednoczyć wokół próby nowej polityki imigracyjnej UE. A mówiąc konkretnie: przeciwko przymusowym kwotom „uchodźców" i za zmniejszeniem liczby imigrantów.
Ciekawy kontrapunkt dla Berlina
Wyraźnie więc widać wspólny mianownik, gdy chodzi o te cztery regiony Europy. Grupa Wyszehradzka, Bałtowie, Skandynawia i Bałkany: łączy nas nie tylko historia – brak kolonii, a zatem zarówno brak bogactwa z tego wynikającego, jak i problemów generowanych przez kolonialną spuściznę. Łączy nas także współczesność, czyli wspólne interesy w kontekście europejskiej polityki imigracyjnej. Narzucanie kwot i próby wymuszania przez Berlin, Rzym i Ateny procentowego – w przyszłości – podziału uchodźców są nie do przyjęcia od Tallina po Bukareszt, od Sztokholmu po Lublanę, od Bratysławy po Helsinki, od Kopenhagi po Zagrzeb i od Warszawy po Rygę i Sofię.
Zwracam uwagę, że w tej wielobarwnej koalicji może być zarówno sześć najbiedniejszych krajów członkowskich UE (Bułgaria, Rumunia, Chorwacja, Łotwa, Polska i Węgry), jak i jedno z najbogatszych państw pod względem PKB na głowę mieszkańca – Szwecja, zarówno kraje będące pionierami nowoczesnych technologii (jak Finlandia), jak i państwa daleko odbiegające w tym zakresie od unijnej średniej (większość krajów bałkańskich, poza Słowenią). Nie jest to więc koalicja budowana, jak dotąd, w oparciu o historyczne losy („stara Unia" versus „nowa Unia") czy o zapóźnienie gospodarcze, które przedkłada się na wysokość środków czerpanych z kasy w Brukseli (większość państw „nowej Unii" plus Europa Południowa).