Mamy już za sobą premierę trzeciego odcinka serialu dokumentalnego TVP „Reset”. Wiele już powiedziano i napisano (zarówno przez miłośników, jak i krytyków produkcji) o głównej tezie, pod którą jest stworzona. Udowodnieniu, że Donald Tusk, Radosław Sikorski et consortes dopuścili się zdrady. I trzeba przyznać, że dążenie do polsko-rosyjskiego détente w postaci wypowiedzi i decyzji polityków Platformy sprzed kilkunastu lat źle się zestarzało. Ale właśnie z tego powodu uważam „Reset” za podwójnie zmarnowaną szansę.

Mógł się bowiem stać szansą na rozpoczęcie debaty nad kondycją polskich kadr dyplomatycznych, skalą ich infiltracji przez obce wywiady i przede wszystkim nad skalą suwerenności, jaką posiada Polska w kształtowaniu własnej polityki zagranicznej. I to niezależnie od tego, która z ekip znajduje się przy władzy. Wszystko to jednak zostało wzięte w nawias medialnego oskarżenia o zdradę stanu dokonaną przez Tuska. Tak jakby cały bezmiar upośledzenia, braku rozeznania czy dobrej woli, jaki został zaprezentowany w „Resecie”, był kwestią złej woli jednego człowieka, a nie katastrofalnego stanu całego systemu. Ale ten akt oskarżenia, którym w istocie próbuje być „Reset”, jest pochodną jeszcze innej, niewypowiedzianej wprost, ale jednak głównej tezy całej produkcji.

Czytaj więcej

Jędrzej Bielecki: PiS też popierało reset z Rosją, stawiając na Donalda Trumpa

Jest nią manichejska wizja rzeczywistości. Z jednej strony źli Rosjanie, z drugiej – szlachetni i opiekuńczy Amerykanie. Rozumie się samo przez się, że należy utożsamić strategiczne interesy tych ostatnich z polską racją stanu. Nie ma tu jednak miejsca na żadną skalę szarości, napięcia, dylematy – cała gra toczy się tylko o to, jak mocno uda się Polakom uchwycić rąbka spódnicy pani matki, Ameryki. I zanim niektórym uruchomi się „onucometr” – oczywiście, że strategiczny sojusz z USA leży w ramach polskiej racji stanu. O ile będzie to tylko sojusz, nie hołd lenny (i strategiczny, a nie wiernopoddańczy). Nie ma ani w „Resecie”, ani szerzej – w polskiej debacie – tego, o czym pisał chociażby ostatnio w książce „Tragizm polityki naszych czasów” Robert D. Kaplan. Wrażliwości na tragizm egzystencji, w tym zwłaszcza egzystencji państw na arenie międzynarodowej. Tego, że w tym ekosystemie nie walczą ze sobą dobro i zło w czystej postaci; że dylematy, z jakimi mają do czynienia decydenci, są natury tragicznej, nie manichejskiej – polegają na wyborze mniejszego zła albo większego dobra. Oczywiście nie licząc tych „decydentów”, których jedynym dylematem jest to, jak dostać się w łaski jednego z wszechmocnych opiekunów.