Za jedną z nich można uznać popularyzowanie w Polsce, nawet na falach niektórych rozgłośni radiowych, piosenki „Czerwona Kalina”. Utwór ten, powstały w drugiej dekadzie XX wieku, podczas I wojny światowej stał się nieoficjalnym hymnem Ukraińskiej Powstańczej Armii odpowiedzialnej m.in. za rzeź na Wołyniu. Propagowanie jej więc w naszym kraju robi dla polsko-ukraińskiego pojednania więcej złego niż zabiegi wszystkich tradycyjnie oskarżanych o prokremlowską agenturalność „ruskich onuc”. Ulubioną przecież tezą rosyjskiej propagandy jest określanie rządu w Kijowie mianem „banderowców”. Zarzut szczególnie bolesny z polskiego punktu widzenia i świadomie też wycelowany w rozbicie sojuszu między Kijowem i Warszawą. Zarzut „podchwycony” mimowolnie przez naszych nadgorliwców, kojarzących w ten sposób w oczach Polaków bohaterski opór Ukraińców z dziedzictwem UPA.

Jeżeli chcemy realnego sojuszu i faktycznego pojednania między naszymi narodami, musimy uznać, że są w polsko-ukraińskiej historii karty ciemne i straszne. Zgadzam się jednocześnie z tymi wszystkimi, którzy w ostatnich tygodniach twierdzili, że czas wojny jest najgorszym z możliwych do prowadzenia podobnych rozliczeń. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego właśnie teraz wracają do tych tragicznych zdarzeń ci, którym – jak sami o sobie twierdzą – leży na sercu wyłącznie dobro i trwałość relacji między naszymi narodami.

Czytaj więcej

Ukraińcy policzeni. Populacja Rzeszowa wzrosła o 53 proc., Warszawy - o 15 proc.

Jeżeli Polacy i Ukraińcy mają mieć przed sobą wspólną przyszłość, to zbudowana być ona może wyłącznie na prawdzie co do naszej przeszłości. Otwartego mówienia o tym, co było trudne i złe, po obu stronach. Każde inne rozwiązanie będzie budowaniem na piasku. Realizowaniem ani polskiej, ani ukraińskiej, lecz wyłącznie rosyjskiej racji stanu. Po zakończonej, oby po myśli Kijowa, wojnie trzeba będzie w końcu do tych kwestii wrócić. Ale dopiero wtedy, drodzy nadgorliwcy.