Minęło już paręnaście dni od ujawnienia kompromitującego złomowania stępki pod pierwszy z serii promów pasażersko-samochodowych. Prawie pięć lat temu zebrani w szczecińskiej stoczni PiS-owscy dostojnicy, z premierem Morawieckim na czele, ogłosili, że wkrótce stanie tu pierwszy kadłub, obwieszczając odrodzenie przemysłu stoczniowego. Nic to nadzwyczajnego – ot, kolejna afera, która ani nie zawstydzi rządzącej partii, ani nie naruszy jej słupków poparcia. Opozycja zagrzmiała, ale chyba już zapomniała, choć stało się coś zasmucającego i źle wróżącego na przyszłość, ale pojmują to tylko fachowcy z branży okrętowej, których nikt od dawna nie słucha.
Czytaj więcej
Dwa złote za kilogram – tyle ma być warta sztandarowa inwestycja rządu PiS, która miała podnieść z upadku polski przemysł stoczniowy.
Stocznia nie jest podobna do fabryki samochodów czy telewizorów, gdzie robotnik przez osiem godzin powtarza jeden dobrze wyćwiczony ruch, bo taśma już podaje mu następny element i za nią musi nadążyć. Tutaj każdy statek jest inny i żadnego nie sposób bezbłędnie zaplanować, ani utrwalić w dokumentacji; nawet dokładności są trochę na oko, wszystko trzeba przymierzyć, dostroić, czasem zmienić od ręki i bez gadania. Statek jest podobny do całego miasta, tyle na nim różnych urządzeń i aparatów, a jeszcze do tego mieszkania dla załogi, mostek nawigacyjny, wielki silnik napędowy i pomniejsze agregaty, przestrzenie dla ładunku, dźwigi albo pompy do jego przemieszczania. Tylko robotnik stoczniowy widzi swój produkt przez cały czas na podobieństwo rzemieślnika, którego ręce bezustannie piastują wytwarzany produkt.
Przez to właśnie, przez indywidualizm, a jednocześnie pomysłowość i zdolność improwizacji, polski robotnik lepiej sprawdza się w stoczni niż w taśmowej produkcji. Tak się właśnie wydawało, dopóki Polska lokowała się wśród potęg stoczniowych. Potem niespodziewanie przyszła wolność, a z nią kapitalizm. Skończyły się zamówienia sowieckie, niektórzy mniemali, że do końca życia będą odcinać kupony Solidarności, która przecież narodziła się w stoczni. Inni gromadzili się wokół krzykaczy, którzy roztaczali piękne wizje, ale nie dawali sobie rady na wolnym rynku. Pod koniec minionego wieku dla taniości sprowadzano robotników z Wietnamu albo Indii, ale to jeszcze gorsze, bo trzeba było po nich wszystko poprawiać.
Tak wylądowaliśmy na złomowisku.