Czy PiS pociągnie Donalda Tuska do odpowiedzialności za katastrofę smoleńską

Łatwo udowodnić, że wybór podstawy prawnej badania katastrofy smoleńskiej był błędem. Znacznie trudniej obronić tezę, że było to świadome działanie polityków PO – pisze publicysta „Rzeczpospolitej".

Aktualizacja: 12.12.2016 18:38 Publikacja: 11.12.2016 19:13

Czy PiS pociągnie Donalda Tuska do odpowiedzialności za katastrofę smoleńską

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Zdrada dyplomatyczna. To hasło pojawiło się w październiku 2016 r., kiedy Prokuratura Krajowa ujawniła, że w sprawie katastrofy smoleńskiej prowadzi cztery śledztwa – jedno z nich w sprawie działania od 10 kwietnia 2010 r. do 2011 r. na szkodę Polski. Mieli się go dopuścić funkcjonariusze publiczni upoważnieni do występowania w imieniu RP w stosunkach z Federacją Rosyjską. Jest to przestępstwo indywidualne, może je popełnić osoba, a nie urząd.

W ten sposób po wielu latach został odkurzony art. 129 kodeksu karnego. Wymiar sprawiedliwości skorzystał z niego tylko raz – w 1950 r. prawomocnym wyrokiem sąd skazał dwie osoby. I o przepisie zapomniano.

Za zdradę dyplomatyczną grozi nawet dziesięć lat więzienia, jednak sprawcy trzeba udowodnić, że świadomie chciał narazić na szkodę interesy RP albo że przewidywał realną możliwość, iż jego zachowanie zagraża interesom RP i z tym się godził. Nie wystarczy wykazanie lekkomyślności czy niedbalstwa.

Otwarte szuflady

Sądząc po przedstawionych przez prokuraturę datach, nietrudno zgadnąć, że chodzi m.in. o ówczesnego premiera Donalda Tuska. Co zresztą kilka tygodni później pośrednio potwierdził Jarosław Kaczyński, kiedy w jednym z wywiadów stwierdził, że rząd PiS nie poprze wyboru Tuska na kolejną kadencję na stanowisku szefa Rady Europejskiej i może on usłyszeć „jakieś zarzuty".

Gdy PiS doszedł do władzy, stało się jasne, że śledztwo w sprawie tragicznego dnia 10 kwietnia 2010 r. nabierze impetu. Było też pewne, że na odcinku rosyjskim nowe władze niewiele wskórają. Kafkowskie podejście Kremla do polskich władz upominających się o dowody i zwrot wraku się nie zmieniło. Wręcz przeciwnie, konflikt na Ukrainie i radykalnie odmieniona sytuacja geopolityczna sprawiły, że dialog w tej sprawie stał się jeszcze trudniejszy.

Inaczej rzecz się ma ze śledztwem prowadzonym w Polsce, związanym m.in. z kwestią organizacji lotu do Smoleńska czy wyboru podstawy prawnej badania katastrofy, która de facto pozbawiła władze w Warszawie wpływu na jego przebieg.

Zwycięstwo PiS w wyborach prezydenckich, a następnie parlamentarnych sprawiło, że wszystkie urzędowe szuflady stanęły przed partią Kaczyńskiego otworem i nie ma dziś żadnych przeszkód, aby rozliczyć rząd Donalda Tuska z jego działań przed i po katastrofie.

Pomysł, aby katastrofę smoleńską badać według procedur jednego z załączników do konwencji chicagowskiej, wyszedł tuż po tragedii od Rosjan i został przez ówczesnego premiera Tuska zaakceptowany. Nie ma informacji, czy w rządzie odbyła się jakaś narada w tej sprawie, czy oficjalnie dyskutowano o innych rozwiązaniach. Nie wiadomo też, czy pomysł został wnikliwie przeanalizowany pod kątem jego skutków w przyszłości.

Na pewno konsultacje z Rosjanami nie miały formy pisemnej. W sekretariacie ONZ nie zarejestrowano też wtedy (co czyni się w takich sytuacjach) odrębnej umowy międzynarodowej dotyczącej zasad organizacji i prowadzenia badań oraz ustalenia przyczyn zdarzenia lotniczego, jakim była katastrofa polskiego rządowego samolotu Tu-154M.

Początkowo pomysł, aby katastrofę badać na podstawie konwencji, nie budził większych kontrowersji, zwłaszcza że polscy przedstawiciele w MAK (Międzypaństwowy Komitet Lotniczy) nie napotykali jeszcze barier. Rządowy przekaz nie budził więc zastrzeżeń: współpraca z Rosją układa się dobrze – powtarzano na licznych konferencjach.

Z czasem okazało się, że MAK ogranicza i reglamentuje polskim przedstawicielom dostęp do śledztwa. Na to nałożyła się fatalna w skutkach postawa polskiej prokuratury, która zaraz po katastrofie pozbawiła się bezpośredniego wpływu na czynności prowadzone przez rosyjskich śledczych.

Tajemnicze porozumienie

W przestrzeni publicznej zaczęły się też pojawiać zarzuty, że nie wykorzystano i nie wynegocjowano zastosowania innego aktu prawnego: porozumienia zawartego między ministrem obrony narodowej Polski a ministrem obrony Rosji z 7 lipca 1993 r. dotyczącego ruchu wojskowych statków powietrznych RP i FR – jako pewniejszej podstawy badania katastrofy. Mogłoby ono zapewnić Polsce wpływ na śledztwo.

Rząd się bronił. W komunikacie CIR z 7 maja 2010 r. (który ukazał się na stronie premier.gov.pl), wyjaśniał: po katastrofie pod Smoleńskiem możliwe było albo rozpoczęcie długotrwałych rozmów ze stroną rosyjską w celu ustalenia procedury badania wypadku na podstawie art. 11 porozumienia z 1993 r., albo natychmiastowe podjęcie badań przy wykorzystaniu istniejących międzynarodowych procedur wynikających z konwencji chicagowskiej. Wybór konwencji chicagowskiej, w ocenie także polskich ekspertów od badania wypadków lotniczych, zapewnia sprawne prowadzenie postępowania oraz jawność jego wyników – przekonywał rząd.

Odnosząc się do porozumienia z 1993 r., rząd przyznał, że „art. 11 ww. porozumienia przewiduje podejmowanie działań w przypadku np. katastrof wojskowych samolotów". Ale „porozumienie to nie określa żadnej procedury, zgodnie z którą art. 11 miałby być realizowany". Zaznaczył przy tym, że wybór konwencji odbył się po analizie dostępnych mechanizmów prawnych.

Grom z jasnego nieba

Zimny prysznic przyszedł osiem miesięcy po katastrofie. Była nim słynna konferencja szefowej MAK gen. Tatiany Anodiny, która przed kamerami z całego świata przedstawiła raport z wynikami badań katastrofy. Wynikało z niego jednoznacznie, że całą odpowiedzialność za tragedię z 10 kwietnia ponoszą Polacy i pijany generał w kokpicie samolotu.

W raporcie uznano polski Tu-154M za „samolot lotnictwa państwowego RP". Był on maszyną wojskową z 36. Specjalnego Pułku Lotniczego.

W rosyjskim dokumencie znalazło się też stwierdzenie – ku zaskoczeniu polskiego rządu – że komitet nie pracował według konwencji chicagowskiej. Zaznaczono również, że ówczesny rosyjski premier Władimir Putin, jako przewodniczący komisji państwowej ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy, przekazał 13 kwietnia kierowanie pracami MAK. Na podstawie tego zarządzenia określono, że „badanie powinno być prowadzone zgodnie z załącznikiem 13 do konwencji o międzynarodowym lotnictwie cywilnym. (...). Ta decyzja została zaaprobowana przez rząd".

Sformułowanie „zgodnie z załącznikiem 13", jak się okazało, miało fundamentalne znaczenie. Rosjanie uznali bowiem, że nie działają na podstawie zapisów konwencji jako aktu prawa międzynarodowego, z wszystkimi jej skutkami, ale wyłącznie na podstawie procedur określonych w jej załączniku. Przyjęli je roboczo na potrzeby wyjaśnienia przyczyn katastrofy w Smoleńsku.

Konsekwencje tego faktu były niezwykle poważne. Skoro MAK nie pracował według konwencji chicagowskiej, to Polska nie mogła stosować przewidywanych przez nią procedur odwoławczych.

Komisja Millera na pomoc

Polski rząd był w szoku, na dodatek zaczął być ostro krytykowany przez opinię publiczną. Donald Tusk na pośpiesznie zwołanej konferencji prasowej podtrzymał wersję dalszego obowiązywania konwencji, broniąc decyzji o słuszności jej wyboru. Abstrahując od treści raportu, zaznaczył też, że może odwołać się od jego konkluzji do instytucji międzynarodowych. Chodziło o wymienioną w konwencji Organizację Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego (ICAO).

Rządowi eksperci tworzyli zawiłe konstrukcje prawne, przekonując, że konwencja jednak obowiązuje.

Nowe światło na przyczyny katastrofy – nie wyłączając z nich winy Rosjan – miała rzucić komisja Millera. Jej raport miał uwzględnić wszystkie polskie zastrzeżenia i uwagi do raportu MAK. Odwołania do ICAO nigdy jednak nie złożono.

Zresztą kilka tygodni później wszelkie spekulacje na ten temat przeciął dość nieoczekiwanie sam ICAO. Denis Chagnon, rzecznik tej organizacji, na łamach „Gazety Wyborczej" (11 stycznia 2011) przyznał: „Sprawa katastrofy smoleńskiej nas nie dotyczy. Rozbił się samolot państwowy, a nie cywilny". Uzasadnił on w ten sposób fakt, że jego organizacja bada tylko przyczyny katastrof samolotów cywilnych, a lot do Smoleńska miał charakter państwowy.

Co ciekawe, sam dokument konwencji już w pierwszych artykułach mówił o tym wprost.

To największa zagadka: dlaczego wybrano konwencję, która nie miała żadnej mocy prawnej? Dlaczego najważniejsze osoby w państwie przez rok żyły w przekonaniu, że daje nam ona wpływ na śledztwo i końcowe ustalenia? Czy istniało jakieś formalne polsko-rosyjskie porozumienie w tej sprawie? Jakieś pisemne uzasadnienie podjęcia właśnie takiej decyzji?

Decyzję podjęli Rosjanie

Sytuację, w jakiej znalazł się polski rząd, nieco rozjaśnia analiza prof. Marka Żylicza, eksperta w dziedzinie międzynarodowego prawa lotniczego, członka Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Po wielu miesiącach od katastrofy opublikował ją w miesięczniku „Państwo i Prawo".

Profesor pisze w niej m.in., że badanie przyczyn wypadku prezydenckiego samolotu odbywało się na mocy porozumienia polskiego i rosyjskiego, które poddano zasadom i procedurom określonym w załączniku 13 do konwencji chicagowskiej. Zaznaczył, że porozumienie to było nieformalne, przyjęte w trybie roboczym. Przyznaje, że gdyby było więcej czasu do namysłu, można by próbować uzgodnić tryb załatwiania spraw spornych.

Decyzję w sprawie wyboru konwencji podjęli więc Rosjanie, nie konsultując jej ze stroną polską. Polski rząd tylko ją zaakceptował. A premier Tusk nie dysponował żadną opinią prawną, czy będzie to zgodne z prawem i korzystne dla nas.

Dopiero potem okazało się, że konwencja nie ma zastosowania do lotów wojskowych (a lot smoleński należy traktować jako państwowy-niewojskowy), co oznacza, że nie podlega reżimowi konwencji. W efekcie Polacy nie mieli wpływu na przeprowadzane w Smoleńsku czynności, mogli jedynie się przyglądać tym pracom, i to wyłącznie w takim zakresie, jaki akceptował MAK.

Jak zauważa prof. Marek Żylicz, na początku polscy przedstawiciele nie napotykali istotnych trudności. Z czasem okazało się, że komitet nie zapewnia pełnego, zgodnego z załącznikiem 13, dostępu do czynności badawczych, dokumentów i informacji. Żądania Edmunda Klicha, akredytowanego przedstawiciela przy MAK, często nie przynosiły skutku. Niektóre dokumenty były doręczane stronie polskiej innymi kanałami.

Polski rząd mógł kilkakrotnie wycofać zgodę na pełne oddanie śledztwa Rosjanom, powołując się na załącznik 13 ( art. 5.4) do konwencji. Nakazuje on, by organ badający wypadki miał zapewnioną niezależność. A jak zauważył prof. Żylicz, MAK nie korzystał z tej niezależności, bo jest organem odpowiedzialnym za sprawy bezpieczeństwa lotnictwa. Komitet stał się więc sędzią we własnej sprawie. A strona polska mu zaufała.

Czy wybór konwencji chicagowskiej będzie podstawą do ścigania Donalda Tuska przez prokuraturę w związku z możliwością dopuszczenia się zdrady dyplomatycznej? Pytanie to pozostaje otwarte. Dziś wiemy, że do błędów rzeczywiście doszło. Tylko czy popełniono je świadomie? Prokuraturze może być trudno to udowodnić.

Zdrada dyplomatyczna. To hasło pojawiło się w październiku 2016 r., kiedy Prokuratura Krajowa ujawniła, że w sprawie katastrofy smoleńskiej prowadzi cztery śledztwa – jedno z nich w sprawie działania od 10 kwietnia 2010 r. do 2011 r. na szkodę Polski. Mieli się go dopuścić funkcjonariusze publiczni upoważnieni do występowania w imieniu RP w stosunkach z Federacją Rosyjską. Jest to przestępstwo indywidualne, może je popełnić osoba, a nie urząd.

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz P. Terlikowski: „Święta wojna” o „przestrzeń Świętej Rusi”. Dlaczego Kościół nie potępia Cyryla?
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Czy Polska będzie hamulcowym akcesji Ukrainy do Unii Europejskiej?
Opinie polityczno - społeczne
Stefan Szczepłek: Jak odleciał Michał Probierz, którego skromność nie uwiera
Opinie polityczno - społeczne
Udana ściema Donalda Tuska. Wyborcy nie chcą realizacji 100 konkretów
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Przeszukanie u Zbigniewa Ziobry i liderów Suwerennej Polski. Koniec bezkarności