PiS – partia siermiężnych zwycięskich wojów

Nie ma sensu, aby PiS zabiegało o wyborcę umiarkowanego akurat teraz, gdy jest on zauroczony hasłami Tuskowej postpolityki, miłości i powszechnego „kochajmy się” – twierdzi politolog z Uniwersytetu Śląskiego

Publikacja: 03.12.2007 01:02

PiS – partia siermiężnych zwycięskich wojów

Foto: Rzeczpospolita

Przez najbliższe miesiące trwać będzie festiwal popularności Platformy. W tym czasie Prawo i Sprawiedliwość winno dokonać niezbędnych korekt w swojej polityce. Ale środowisko skupione wokół trzech zawieszonych wiceprezesów nie zdoła przeforsować proponowanych przez siebie zmian. Z punktu widzenia interesów PiS to wcale nie jest tragiczna wiadomość.

Dzisiaj przed partią stoi zadanie zachowania integralności i spoistości – na rozszerzanie i otwieranie się na nowe środowiska przyjdzie czas w drugiej części kadencji. Powrót do władzy może PiS zapewnić jedynie unikanie gwałtownych ruchów i zwarcie szeregów wokół swojego lidera – jak w SLD wokół Leszka Millera przed 2001 rokiem, a ostatnio w Platformie wokół Donalda Tuska.

Ułatwić to może rozczarowanie rządami Platformy, zwłaszcza wśród młodzieży.

Przez kilka długich dla obecnej opozycji miesięcy będziemy mieli do czynienia z miodowym okresem Tuska i jego partii. Dzieje się tak zawsze po wygranych wyborach. To dlatego PiS chciało nowej elekcji na wiosnę 2006 roku, wiedząc, że zakończyłyby się one jego zwycięstwem. Różne mechanizmy składają się na tego typu efekt, ale jest on stosunkowo powszechny i spotykany w innych demokracjach (np. we Francji, gdy tylko jakiś kandydat wygra wybory prezydenckie, zaraz rozwiązuje Zgromadzenie Narodowe i zarządza nową elekcję parlamentarną). Bez względu na to, jak bardzo kompromitujące liderów PO fakty ujawniłyby dziś media, notowania formacji rządzącej by nie drgnęły.

Taki to już urok nowości i tego typu premia jest doświadczeniem każdej nowej ekipy rozsiadającej się w ławach rządowych. Tym należy tłumaczyć zapowiedź 100 dni spokoju ogłoszoną przez Jarosława Kaczyńskiego czy też jego hermetyczne kontrexposé wygłoszone ostatnio w Sejmie. Były premier wyraźnie się bawił, zadziwiając salę używaniem takich słów, jak „semiotyka”, „petryfikacja” czy „predylekcja”. Być może chciał pokazać swoim przeciwnikom, kto tu jest prawdziwym inteligentem, a kto jedynie wykształciuchem, ale może urządził sobie ten pokaz retoryki, godny bardziej auli uniwersyteckiej niż sali sejmowej, także dlatego, że wie, iż dzisiaj nie ma sensu bić się z PO o popularność. Te 50 proc. poparcia dla formacji rządzącej utrzyma się bez względu na to, co zrobi opozycja. Dlatego jeśli PiS ma kiedyś dokonywać rozliczeń i wewnętrznych porachunków, to teraz.

I na takie rozliczenia chyba się zanosi. W partii wrze – Ujazdowski, Zalewski i Dorn eskalują swoje wypowiedzi pod adresem Kaczyńskiego, a i ten nie szczędzi im cierpkich słów. Tyle tylko, że w nadchodzącym starciu pierwsi trzej są bez szans. Grudniowy kongres przyniesie z całą pewnością umocnienie władzy prezesa, bo też nie może się stać inaczej. Zdecydowana większość członków partii w Kaczyńskim upatruje remedium na problemy, których – po części – być może sam prezes był przyczyną. Ale nikt przy zdrowych zmysłach nie wyobraża sobie pozbawienia go jego funkcji i uprawnień.

Dlatego też grudniowy kongres będzie triumfem prezesa. I stanie się tak z racjonalnych powodów – PiS nie przeszło procesu, który w politologii nazywa się depersonalizacją partii politycznych. O ile proces ten mają za sobą PSL (ugrupowaniu temu przewodzili już różni liderzy – Bartoszcze, Pawlak, Kalinowski, Wojciechowski) i SLD/SdRp (Kwaśniewski, Oleksy, Miller, Olejniczak), o tyle pozostałe partie nie przeszły go (nie wyobrażamy sobie silnej LPR bez Giertycha czy Samoobrony bez Leppera). Platforma zdaje się być w pół drogi w procesie depersonalizacji, ale z całą pewnością możemy skonstatować, że PiS bez Kaczyńskiego nie przetrwałoby jako ważny podmiot polityczny.

Wiedzą o tym także delegaci na kongres, wiec ponowny wybór dotychczasowego prezesa wydaje się przesądzony. Formacja ta została zbudowana w 2001 roku na osobistej popularności Lecha Kaczyńskiego (jako byłego ministra sprawiedliwości) oraz na przywództwie jego brata jako jedynego stratega partii. Wiedzą o tym jego oponenci i chyba nie poważą się na starcie z prezesem (w końcu PiS otrzymało przed miesiącem ponad pięć milionów głosów ze względu na to, że jego szefem był Kaczyński, a nie dlatego, że wiceprezesami tej partii byli Ujazdowski czy Dorn).

Jakie mają więc wyjście trzej byli wiceprezesi? Muszą wybierać między trzema złymi rozwiązaniami. Pierwszym z nich jest przejście do PO. Możliwe jest to zresztą jedynie w przypadku Zalewskiego i Ujazdowskiego, bo Dorn z taką możliwością chyba się nie liczy (nie chce tego on sam, ale także Platforma nie przyjęłaby go z entuzjazmem). Tego typu transfery wcześniej czy później kończą się marginalizacją.

Taki zapewne los spotka w końcu Radosława Sikorskiego – w PiS traktowany jest jako zdrajca, a w PO jest dzisiaj ważny tylko dlatego, że taka jest wola Tuska. Jeśli lider Platformy poczuje, że szef MSZ zagraża jego szansom prezydenckim lub przywództwu w partii, zostanie „odstrzelony” równie brutalnie, jak życzliwie został do niej wczoraj przyjęty.

Losy Kazimierza Marcinkiewicza i Jana Rokity są przykładami na upadek polityków, którzy swoich dotychczasowych kolegów partyjnych poświęcili na rzecz szybkiej osobistej kariery w nowej formacji dzięki łaskawości lidera. Marcinkiewicz prędko awansował w PiS dzięki sympatii Kaczyńskiego – nie oglądając się na kolegów z Przymierza Prawicy; Rokita podobnie błyskawicznie piął się po szczeblach kariery w PO, nie pociągając za sobą ludzi ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego.

Obaj zapłacili za to wysoką cenę – wciągając za sobą drabinkę, pozostali sami i w momencie popadnięcia w niełaskę swego dotychczasowego promotora nie mogli liczyć na pomoc swego środowiska. Nikt ich w partii nie bronił. Gdyby byli wiceprezesi PiS przeszli do PO, to na początku byliby dopieszczani i komplementowani, ale potem zostaliby zmarginalizowani.

Drugim rozwiązaniem jest utworzenie przez nich nowej inicjatywy politycznej. Mogliby w tym dziele liczyć pewnie na jakichś uciekinierów z PO. Ale czy taka nowa partia miałaby jakiekolwiek szanse na zaistnienie na polskiej scenie politycznej?

Na początku prawdopodobnie zostałaby obdarzona 15 – 20-procentowym poparciem w sondażach, ale z każdym miesiącem – gdy efekt nowości przestawałby mieć znaczenie – o formacji tej słyszelibyśmy coraz mniej. A w czasie kampanii wyborczej zginęłaby zupełnie wśród setek billboardów i tysięcy ulotek PiS, PO oraz SLD.

Zasady finansowania partii politycznych są bezwzględne i faworyzują formacje już obecne w parlamencie. To one przesądzają o tym, czy jakaś partia zdoła się przebić do świadomości Polaków, czy też nie. Im więcej kasy, tym lepiej. Nowy twór byłby, w porównaniu z PO i PiS, ubogim krewnym.

Jest jeszcze jedno wyjście, ale najmniej realne. Jest nim wyciągnięcie z Klubu PiS wystarczającej liczby posłów, by móc zastąpić PSL jako koalicjanta PO. Chyba za mało szabel mają Ujazdowski i Zalewski, żeby wymienić Pawlaka jako niezbędne ogniwo w zapleczu większościowego gabinetu Tuska. A wejście do koalicji jako trzeci uczestnik byłoby mało prawdopodobne i politycznie bezsensowne – nie życzyłby sobie tego bowiem szef ludowców (i być może zablokowałby współrządzenie z rebeliantami z PiS), a ponadto los takiej przystawki musiałby być bardzo smutny. Może i osadziłaby się ona w jednym lub dwóch ministerstwach, ale w przyszłych wyborach nie liczyłaby się zupełnie. Nie po to wyborcy będą mogli wybierać między gigantami, takimi jak PiS i PO, by głosować na jakieś ersatze i partie drugiej ligi.

Konflikt wewnątrz Prawa i Sprawiedliwości często opisuje się jako walkę zatroskanych o przyszłość partii byłych wiceprezesów z ogarniętym niezrozumiałymi fobiami i chęcią jedynowładztwa prezesem. Prawda jednak jest nieco bardziej zniuansowana – obu stronom chodzi zarówno o dobro partii i jej wynik w następnych wyborach, jak i o własną pozycję i wpływy w formacji.

Dotychczasowy styl sprawowania władzy w PiS polegał na zdecydowanym przywództwie Kaczyńskiego; jego dzisiejsi oponenci chcą wykorzystać przegraną partii w ostatniej elekcji do poszerzenia swych wpływów. Mają do tego całkowite prawo, ale nie mają na to szans. Obu stronom leży na pewno na sercu dobro partii, ale rozumieją je nieco odmiennie.

Zbuntowana trójka i jej adherenci chcą poszerzenia komunikatu ugrupowania, skierowania do bardziej zróżnicowanego wyborcy, poszukania go w innych niż dotychczasowe miejscach. Pragną uczynić z PiS formację mniej zamkniętą, bardziej penetrującą obszary centrum politycznego. I mają w tym do pewnego stopnia rację, ale nie uwzględniają trzech aspektów.

Po pierwsze, dzisiaj nie jest czas na tego rodzaju manewry. Jako się rzekło w początkowej części artykułu, obecnie sympatia wyborców leży po stronie Platformy i nieprędko się to zmieni. Wobec tego należy ten czas poświęcić na budowanie spójności formacji, a nie na jej poszerzanie. Tego typu zabiegi będą przez kilka następnych miesięcy nieskuteczne, nie ma sensu zatem iść po wyborcę liberalnego, centrowego, umiarkowanego akurat teraz, gdy jest on zauroczony hasłami Tuskowej postpolityki, miłości i powszechnego „kochajmy się”.

PiS ma w chwili obecnej ograniczone szanse na pozyskanie tego elektoratu, więc stratą czasu i pieniędzy byłoby dzisiaj kokietowanie go w nadziei, że porzuci on partię, której zaufał ledwo przed miesiącem. Na to przyjdzie czas w drugiej połowie kadencji, gdy się okaże, jak złudne były obietnice PO i gdy minie początkowa fascynacja nowym stylem i wizerunkiem Tuska oraz jego kolegów. Każdy czas ma swoje wymogi i do pewnych wyborców można dotrzeć jedynie w odpowiednim czasie. Wyprzedzanie go może się zakończyć niemożnością pozyskania go w przyszłości.

Po drugie, PiS nie może zapominać o tych wyborcach, których przejęło po LPR i Samoobronie. Z punktu widzenia zysków politycznych są oni tak samo wartościowi, jak wykształciuchy i elektorat centrowy. Partii Kaczyńskiego udało się wyssać tę grupę od formacji populistycznych i nie może sobie pozwolić na ich stratę. Stałe przyduszanie dawnych przystawek na poziomie 1 – 2 procent jest conditio sine qua non zwycięstwa w przyszłej elekcji. PiS nie może zbytnio wychylić się ku centrum, bo może oddać tych wyborców ich dawnym „właścicielom”. Realizacja scenariusza Ujazdowskiego i Zalewskiego groziłaby takim właśnie efektem.

Po trzecie wreszcie, nie można zapominać, że PiS zdobyło w ostatnich wyborach prawie dwa miliony głosów więcej niż w 2005 roku i gdyby nie wysoka frekwencja (zwłaszcza wśród młodzieży), to wynik ten mógłby zapewnić mu wiktorię. I to wydaje się przyczyną kalkulacji Kaczyńskiego – liczy on, w moim przekonaniu zasadnie, że w następnej elekcji do urn nie uda się tyle osób, bowiem znaczna część z nich będzie rozczarowana rządami PO.

Dotyczy to szczególnie elektoratu młodego, który w Platformie dostrzegł miesiąc temu coś zupełnie innego niż w pozostałych formacjach. Dzięki swemu marketingowi, ale także osobie lidera i akcjom w Internecie itp., ugrupowanie to mogło jawić się jako coś odmiennego od pozostałych partii politycznych. Sądzę, że po paru latach okaże się ono dla tego młodego wyborcy po prostu partią taką jak inne – może trochę lepszą, może trochę gorszą, ale normalną partią polityczną (obsadzającą swoimi ludźmi służby specjalne, ZUS, agencje rządowe, urzędy wojewódzkie, media publiczne itp.). A to może spowodować powrót do normalnej, to znaczy niskiej, frekwencji wśród młodego elektoratu.

Gdyby tak się stało, PiS mogłoby się skupić jedynie na utrzymaniu dotychczasowego stanu posiadania. Będzie to na pewno o tyle łatwiejsze, że przez następne lata ugrupowanie to będzie w opozycji, a to korzystniejsza pozycja do zyskiwania sympatii społecznej niż rządzenie (choć należy także zauważyć, że PiS udała się trudna sztuka, podobnie jak SLD w latach 1993 – 1997, powiększenia swojej popularności także w roli partii rządzącej).

Dlatego ma rację Kaczyński, gdy unika gwałtownych ruchów i głębokich rozliczeń. Z jego punktu widzenia i z punktu widzenia interesów PiS należy w tej kadencji zachować integralność i spójność partii, utrzymać poparcie wśród wyborców populistycznych, liczyć na błędy PO i rozczarowanie nią wśród wyborców młodych oraz tych, którym nieobce były hasła budowy antypostkomunistycznej IV RP.

Po tych ostatnich należy zaś pójść w drugiej połowie kadencji. Wówczas byliby do tego potrzebni tacy ludzie, jak Ujazdowski czy Zalewski, ale jeśli ich zabraknie, znajdą się inni, którzy mogą być w tym zadaniu pomocni (skłonność potencjalnych „poszerzaczy” do wsparcia PiS będzie tym większa, im bardziej prawdopodobne będzie przejęcie władzy przez partię Kaczyńskiego).

I jeszcze jedno – PiS musi, co oczywiste, promować młodych działaczy, punktować błędy Platformy, przedstawiać projekty nowych ustaw, posługiwać się popularnymi w społeczeństwie hasłami, zachęcać znane i lubiane postaci życia publicznego do ujawniania swoich pro-PiS-owskich sympatii, zabiegać o zmianę swego wizerunku na bardziej zmodernizowany i sexy. Ale nie może zrezygnować z ciągłego ataku na PO.

Przed dwoma miesiącami na łamach „Rzeczpospolitej” sformułowałem tezę, że w polityce nie sprawdza się zasada, iż gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Jest dokładnie odwrotnie – dwuletnia wojna między PO i PiS skutkowała zdecydowanym wzrostem popularności obu tych formacji. W ostatnich wyborach dostały one razem o kilka milionów głosów więcej niż w elekcji 2005 roku.

PiS musi powtórzyć sukces PO z poprzedniej kadencji, kiedy to właśnie ta partia, a nie SLD, została rozpoznana przez wyborców jako główna siła antyrządowa. Prawo i Sprawiedliwość musi być zatem w stałym konflikcie z rządem Tuska, tak by wyborcy, którzy będą rozczarowywać się do PO, właśnie w partii Kaczyńskiego upatrywali najważniejszej formacji antyrządowej. Także do tego potrzeba ugrupowania zdyscyplinowanego i powolnego decyzjom szefa. Kaczyński nie popełnia więc błędu, przekształcając dziś swoją partię w armię zdyscyplinowanych i siermiężnych wojów.

Przez najbliższe miesiące trwać będzie festiwal popularności Platformy. W tym czasie Prawo i Sprawiedliwość winno dokonać niezbędnych korekt w swojej polityce. Ale środowisko skupione wokół trzech zawieszonych wiceprezesów nie zdoła przeforsować proponowanych przez siebie zmian. Z punktu widzenia interesów PiS to wcale nie jest tragiczna wiadomość.

Dzisiaj przed partią stoi zadanie zachowania integralności i spoistości – na rozszerzanie i otwieranie się na nowe środowiska przyjdzie czas w drugiej części kadencji. Powrót do władzy może PiS zapewnić jedynie unikanie gwałtownych ruchów i zwarcie szeregów wokół swojego lidera – jak w SLD wokół Leszka Millera przed 2001 rokiem, a ostatnio w Platformie wokół Donalda Tuska.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA