Odejście Jarosława Sellina z Klubu Prawa i Sprawiedliwości kończy – jak się zdaje – falę odejść z partii Jarosława Kaczyńskiego. Politycy PiS przekonują, że to koniec frondy, a odejście garstki dysydentów i tak nic nie zmienia. Dlaczego jednak Jarosław Kaczyński odepchnął od siebie tak różnych ludzi jak Jerzy Polaczek i Marek Jurek? I jak PiS chce pozyskiwać nowych członków i nowe środowiska?
Zachodzę w głowę, po co Kaczyńskiemu był długi serial pod tytułem: grożenie palcem Ludwikowi Dornowi, Kazimierzowi Ujazdowskiemu i Pawłowi Zalewskiemu, zakończony zresztą usunięciem dwóch wiceprezesów PiS. Trzech polityków nie zrobiło koniec końców nic takiego, żeby z taką determinacją wpierw wykreować ich na awanturników zagrażających jedności partii, a potem demonstracyjnie ukarać.
W wyniku awantury PiS propagandowo poniosło znacznie dotkliwsze straty, niż gdyby zdecydowało się nawet na najostrzejszą powyborczą dyskusję o przyczynach porażki. Tym bardziej że kontestatorzy nie proponowali żadnych radykalnych zmian czy nagłych zwrotów ideowych.
Niedawno politolog Marek Migalski wskazywał w „Rzeczpospolitej” („Smutny los partyjnych rebeliantów”, 17.12.2007), że poza swoją dotychczasową partią dysydenci mają małe szanse na utrzymanie się na politycznym rynku. To prawda. Co jednak ich odejście mówi o samym PiS?
Znamienny jest fakt, że wszyscy wygnani z pisowskiego raju należeli do Przymierza Prawicy – grupy konserwatystów, która dołączyła do PiS po rozpadzie AWS w 2001 roku. Do Przymierza Prawicy należał też Marek Jurek, który burzliwie pożegnał się z Kaczyńskim wiosną bieżącego roku.To musi prowadzić do bardziej generalnego wniosku – mimo sześciu lat wspólnego działania oba środowiska się nie zdołały zintegrować. A było to w PiS jedyne większe środowisko spoza dawnego Porozumienia Centrum. Gdy nadeszła polityczna dekoniunktura, a potem przegrana partii, Kaczyński bez większych rozterek pożegnał się z konserwatystami.