Trudno żyć z pomnikiem

Lech Wałęsa w latach 80. stał się jednym z największych pomników w całej historii Polski, a jego prześladowcy to z punktu widzenia historii słabo widoczne pionki – pisze publicysta Jacek Żakowski

Publikacja: 08.09.2008 02:30

Trudno żyć z pomnikiem

Foto: KFP

Red

Rzeczpospolita” poprosiła mnie, żebym wytłumaczył, dlaczego ci sami ludzie, którzy ostro krytykowali Lecha Wałęsę, gdy był prezydentem, a nawet wcześniej, gdy szedł po prezydenturę, dziś tak zajadle go bronią. Nie mogę mówić w imieniu wszystkich. Sam jednak ostro krytykowałem prezydenta Wałęsę podczas wojny na górze oraz gdy był prezydentem i równie ostro krytykuję jego prześladowców, od kiedy trzy lata temu ruszyła przeciw niemu fala poniżających i dezawuujących ataków. Może więc mój własny przypadek coś tutaj wyjaśni.

Najkrócej można rzecz ująć tak: krytykowałem Wałęsę z grubsza za to samo, przed czym teraz go bronię. Nie ma tu więc nic dziwnego. Krytykowałem go za niezrozumienie i brak szacunku dla mechanizmów liberalnej demokracji, za populizm, skłonności autorytarne, za okłamywanie wyborców (100 mln zł dla każdego), za arogancję i pychę, za beztroskie i niesprawiedliwe niszczenie autorytetów, za bezwzględne i brutalne zachowania wobec szacownych i zasłużonych postaci, gdy szedł po prezydenturę i gdy ją sprawował. Był wtedy groźny dla polskiej demokracji i szkodliwy dla Polski.

Dziś krytykuję jego prześladowców, którzy w sposób jeszcze bardziej brutalny i bezwzględny stosują wobec niego te same z grubsza metody, które on stosował wobec Mazowieckiego, Turowicza, Michnika.

Prześladowcy Wałęsy są dziś przynajmniej tak groźni dla polskiej demokracji oraz szkodliwi dla Polski, jak on sam na początku lat 90. Paradoks polegający na tym, że to on wyniósł tych ludzi na polityczny Olimp, nie ma dla mnie specjalnego znaczenia. Jestem publicystą, a nie politykiem, więc swobodnie korzystam z komfortu kierowania się w moich ocenach i wypowiedziach wartościami, a nie personaliami czy przynależnością do różnych obozów politycznych. W tym, co mówię i piszę, odnoszę się do czynów, nie do ludzi, dzięki czemu mogę tę samą osobę za jedno chwalić, a za drugie ganić. Do tego miejsca sprawa jest prosta jak konstrukcja cepa.

Nie byłbym jednak do końca uczciwy, gdybym w tym miejscu zakończył wyjaśnienia. Nie dlatego, że sprawa ma jakieś drugie dno, ale dlatego, że Lech Wałęsa nie jest i w moich oczach nigdy nie był osobą jak inne, politykiem jak inni ani urzędnikiem jak inni. Wałęsa to żywy pomnik. Nigdy go innego nie widziałem. Był pomnikiem, kiedy go poznałem, i będzie nim już zawsze. To różni mnie od Anny Walentynowicz czy Aleksandra Halla, którzy poznali Wałęsę jako zwykłego robotnika – jednego z nielicznych aktywnie i permanentnie buntujących się przeciw peerelowskim porządkom.

Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem Wałęsy, chociaż bywały okresy, kiedy miałem z nim dość częste kontakty. A może właśnie dlatego. Bo zawsze drażniło mnie jego zarozumialstwo i dezynwoltura. Śmieszyły mnie snute przez Wałęsę legendy o tym, że wszystko wiedział i przewidział, że zawsze ma pięć wariantów, że wszystko wie i umie. W dodatku moje kontakty z nim to zwykle były porażki.

Zaczęło się od tego, że we wrześniu 1980 r. odwołał umówiony wywiad. Cały dzień czekałem w jego sekretariacie, aż usłyszałem, że mu się nie chce i idzie do domu. Potem, jako pracownik Komisji Krajowej „Solidarności”, towarzyszyłem mu w podróży po Polsce, podczas której cały czas grymasił i wciąż chciał coś odwoływać.

Potem, tuż przed wojną na górze, razem z Geremkiem i Mazowieckim uroczyście, w światłach kamer podpisał deklarację jedności, którą przygotowaliśmy w gronie ówczesnych rzeczników prasowych z Małgorzatą Niezabitowską i Jarosławem Kurskim. Uważaliśmy to za sukces obozu solidarnościowego i źródło nadziei, ale nazajutrz Wałęsa oświadczył, że o żadnej jedności mowy nie ma. Po ludzku trudno kogoś takiego lubić.

Ale z drugiej strony, były lata – i to długie lata – kiedy dałbym się za niego pokroić. Bo był dla mnie jak pułkowy sztandar. Może niezbyt piękny – kiczowaty, szamerowany i złocony zbyt ciężko, ale jednak TEN sztandar. Mój sztandar. Dopóki łopotał, była we mnie nadzieja.

W latach 80. taki sztandar był wartością bezcenną. I nie zawiódł. Wyprowadził nas z Morza Czerwonego. Nie sam, może nawet poprowadził nas mocno wsparty na innych, ale to on łopotał ku pokrzepieniu serc. Co z tego, że ktoś inny wywołał strajk, ktoś inny wymyślił nazwę „Solidarność”, ktoś inny spisał postulaty, ktoś inny zorganizował podziemną „S”, ktoś inny poprowadził rozmowy Okrągłego Stołu, ktoś inny zapracował na zwycięstwo wyborcze i stworzenie niekomunistycznego rządu w 1989 r., a nawet ktoś inny napisał jego słynne przemówienie w amerykańskim Kongresie.

To on był wehikułem, dzięki któremu wysiłki wielu innych osób mogły się tak skutecznie obrócić na nasze wspólne dobro. I jestem też przekonany, że gdyby w latach 80. Lech Wałęsa zawiódł, gdyby się załamał, gdyby dał się kupić lub zastraszyć, nasza historia mogłaby się potoczyć inaczej. I to zasadniczo inaczej. Nieraz mogło się tak zdarzyć.

Momentów, w których Lech Wałęsa podjął trafne i zbawienne dla Polski, a nawet dla świata, decyzje, można wymienić wiele. W marcu 1981 w zamian za kompromis kupił nam blisko rok wolności, która przeorała powszechną świadomość. W grudniu 1981, rezygnując z przygotowania czynnego oporu, zaoszczędził nam tysięcy niepotrzebnych ofiar. Po stanie wojennym, odmawiając współpracy z władzą, stał się ikoną oporu, bez której byłby on nieporównanie słabszy. W 1988, podejmując decyzję o zakończeniu strajku w zamian za mglistą obietnicę rozmów, otworzył drogę do odzyskania wolności. W 1989, podpisując ryzykowne porozumienia Okrągłego Stołu, uruchomił mechanizm, który niebawem przyniósł Polsce wolność.

To wszystko są jego niezaprzeczalne zasługi. W tym sensie wszyscy zawdzięczamy mu wolność, a wielu z nas życie. Nie wierzę, że wszystko było zdecydowane ani że rozwój zdarzeń dyktowały jakieś procesy dziejowe. „Komuniści” rządzą do dziś w Chinach, Wietnamie, Korei, na Kubie. W każdym z tych krajów niewinni ludzie do dziś giną i gniją w więzieniach tylko z tego powodu, że się upominają o więcej wolności. Czemu „komuniści” nie mieliby wciąż rządzić w Polsce i Rosji? Rakowski zaczął w Polsce manewr uderzająco przypominający ten, który pod rządami Hu dał potęgę dzisiejszym Chinom. Gorbaczow próbował podobnego manewru.

Gdyby Wałęsa się sprzedał i poparł Rakowskiego, wszystko mogło się potoczyć zupełnie inaczej. Gdyby Polska nie przewróciła pierwszej kostki wschodnioeuropejskiego domina, być może stałoby ono do dziś. Gdyby Związek Radziecki doczekał boomu na ropę i gaz, który zaczął się w końcu lat 90., być może Rosja byłaby dziś komunistyczną satrapią, a nie rynkowym autorytaryzmem, Polska zaś w dalszym ciągu mogłaby być sowieckim satelitą.

Lech Wałęsa był zatem tym historycznym liderem, którego odwadze, uporowi i przebiegłości zawdzięczamy, że udało nam się zrobić użytek z otwartej na niespełna dekadę wiodącej ku wolności wąskiej szpary w murze porządku jałtańskiego. Na tym polega jego wielkość. I za to nie tylko Polacy winni są mu szacunek oraz dozgonną wdzięczność. Przy tej fundamentalnej zasłudze zarzuty, które stawiają mu jego prześladowcy, są mniejsze niż pryszcz na łbie Sfinksa. Obiektywnie są cienkie i tylko zaciekłość części polityków oraz funkcjonariuszy IPN sprawiają, że ktokolwiek się nimi interesuje.

Gdyby to nie był Wałęsa, pewnie nikt by się nimi nie interesował. Ale kiedy chodzi o postać, której wszyscy tyle zawdzięczamy, ten pryszcz powinien całkiem zginąć w grzywie glorii. Nie chodzi o to, żeby ten pryszcz usunąć lub o nim zapomnieć, lecz o to, by przykładać do niego odpowiednią miarę. Miarę pryszcza chwilowej słabości na ciele olbrzyma, który zmienił świat.

Dzięki Bogu, że po pierwszej kadencji Wałęsa przegrał wybory z Kwaśniewskim, bo nie wiadomo, do czego by się jeszcze posunął

Sytuacja jest więc paradoksalna. W państwie, w którym powinno się debatować o tym, jak wyrazić wdzięczność człowiekowi, któremu tyle zawdzięcza, instytucje publiczne bez zażenowania robią coraz więcej, by tego człowieka pognębić i odrzeć z należnej mu chwały. Stojący na czele NBP średniej klasy urzędnik, którego zasług dla Polski trudno się doszukać, ma czelność dąsać się na propozycję wybicia monety ku czci Lecha Wałęsy. Podobny średniej klasy biurokrata z IPN nie zrobił nic, by oddać Wałęsie cześć. Nie zorganizował jednej konferencji i nie wydał jednej książki o jego gigantycznych zasługach, ale mnoży działania i publikacje, które mają go sprowadzić do wymiaru prowincjonalnego kapusia.

Prezydent, który każdy dzień powinien zaczynać od cichej modlitwy za człowieka, dzięki któremu w Polsce możliwe są wolne wybory, posuwa się do tego, że pomija jego nazwisko w przemówieniu z okazji rocznicy zawarcia porozumień gdańskich. Porozumień, które Wałęsa na oczach całego świata podpisał swoim słynnym kiczowatym wielkim długopisem. Równie dobrze można by świętować rocznicę wymarszu z Oleandrów, nie wspominając nazwiska Piłsudskiego, lub czcić rewolucję październikową, nie wspominając Lenina. Nawet Stalin się do tego nie posunął. Są to nieprawości trudne do wyobrażenia. Każdy, kto ma choć trochę poczucia miary i sprawiedliwości, powinien się temu sprzeciwić. Dla mnie to oczywiste.

To nie znaczy, że nie było równie oczywiste, iż należało głośno protestować, kiedy ten sam Wałęsa po chamsku szturchał Turowicza, kiedy obrażał takich ludzi jak Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik. Jednak w obu przypadkach chodzi o coś więcej, nie „tylko” o sprawiedliwość czy prawość. Bo nieprawości władzy i pretendentów do władzy przeważnie są interesowne. Interesy stojące za przeinaczaniem prawdy historycznej są zaś przeważnie groźne. Kto nie ma złych intencji wobec demokracji, nie ma powodu fałszować przeszłości. Nie ma powodu umniejszać, poniżać i niszczyć ludzi zasłużonych. Robi to tylko ten, kto chce uzyskać monopol pamięci, by wesprzeć nim swój monopol polityczny.

Dążył do tego Wałęsa, gdy był prezydentem, i dążą do tego ci, którzy go dziś oczerniają, pomniejszają, dezawuują albo wręcz go pomijają. Jest to dla mnie stuprocentowo czytelne. Wałęsa chciał się uwolnić od ograniczeń, jakie nakładała na niego hierarchia autorytetów wytworzona przez lata antykomunistycznego oporu. Chciał być jedynym autorytetem i trzymać wszystkie sznurki władzy. Szedł w tym coraz dalej, aż wreszcie został w Pałacu Prezydenckim praktycznie sam na sam ze swoim byłym szoferem Mieczysławem Wachowskim, którego zrobił faktycznym wiceprezydentem.

Było to paskudne i groźne, więc trzeba było krzyczeć. Dzięki Bogu po pierwszej kadencji przegrał wybory z Aleksandrem Kwaśniewskim, bo nie wiadomo, do czego by się jeszcze posunął.

Mało kto już pewnie pamięta, jak wyglądały liczne chwile grozy tamtej (mającej też swoje blaski, np. wyprowadzenie wojsk sowieckich) prezydentury, ale były one uderzająco podobne do chwil grozy za rządów Jarosława Kaczyńskiego. Kult tajnych służb i resortów siłowych, falandyzacja prawa (później można by mówić o ziobryzacji), przekraczanie konstytucyjnych uprawnień prezydenta, poruszanie się na granicy pełzającego zamachu stanu, równie brutalne dążenie do monopolu w mediach, jawne nadużycie władzy wobec Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.

Różnica polega na tym, że Lech Wałęsa w latach 80. stał się jednym z największych pomników w całej historii Polski, a jego prześladowcy to z punktu widzenia historii słabo widoczne pionki. Ani fakt, że wcześniej popełnił jakieś błędy, ani to, że potem związał się z małymi ludźmi i jako prezydent mocno się pogubił, dużo wielkości Wałęsie nie ujmuje.

Każdemu z naszych historycznych olbrzymów od Chrobrego po Piłsudskiego można by przypisać więcej błędów niż prostemu robotnikowi Wałęsie. Natomiast próba unicestwienia historycznego olbrzyma, wymazania go czy nawet pomniejszenia jest spektaklem żałosnym, hańbiącym tych, którzy biorą w nim udział lub go tolerują. Rozumiem, że trudno żyć z pomnikiem, ale naród, który nie umie docenić i znieść wśród siebie wielkości, skazuje się na małość.

Patrząc dziś na los Lecha Wałęsy, można by złośliwie powiedzieć, że kto mieczem walczy, ten od miecza ginie. Bo Lecha Wałęsę próbują dziś wykończyć m.in. jego dawni ludzie i ich akolici działający jego dawnymi metodami. Tyle że robią to bardziej brutalnie. Ale mówiąc o dzisiejszej sytuacji Wałęsy, nie mówimy o nim. Mówimy o Polsce. Lech Wałęsa jest dzisiaj pozornie bezbronny. Nie ma wojska, policji, tajnych służb ani IPN. Ma tylko ludzi, którzy chcą mu uczciwie oddać sprawiedliwość, żeby oddać sprawiedliwość Polsce. I żeby zapewnić tę sprawiedliwość na przyszłość.

Ci, którzy bronią dziś Wałęsy, nic z tego nie będą mieli. Nie dostaną od niego posad ani żadnych wymiernych korzyści. Poza korzyścią płynącą z faktu, że jest się członkiem społeczeństwa, które potrafi uszanować zasługi i wedle sensownej miary oddawać sprawiedliwość tym, którym coś zawdzięczamy. Bo tylko takie społeczeństwo jest dobre.

Autor jest publicystą tygodnika „Polityka”. W latach 1989 – 1990 był rzecznikiem prasowym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego

Rzeczpospolita” poprosiła mnie, żebym wytłumaczył, dlaczego ci sami ludzie, którzy ostro krytykowali Lecha Wałęsę, gdy był prezydentem, a nawet wcześniej, gdy szedł po prezydenturę, dziś tak zajadle go bronią. Nie mogę mówić w imieniu wszystkich. Sam jednak ostro krytykowałem prezydenta Wałęsę podczas wojny na górze oraz gdy był prezydentem i równie ostro krytykuję jego prześladowców, od kiedy trzy lata temu ruszyła przeciw niemu fala poniżających i dezawuujących ataków. Może więc mój własny przypadek coś tutaj wyjaśni.

Pozostało 96% artykułu
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Katedrą Notre Dame w Kreml