Przegrana batalia Busha

Ideologia wojny z terroryzmem, która pchała Busha od jednej pogróżki do drugiej, obróciła w pył wiarygodność Ameryki jako promotora standardów demokratycznych – pisze publicysta

Publikacja: 11.09.2008 00:28

Przegrana batalia Busha

Foto: AP

Jako rodzaj ludzki rozpoczęliśmy XXI w. z błogim przekonaniem, że historia się skończyła. Że rewolucja demokratycznych przemian zapoczątkowana w 1989 r. i obalenie muru berlińskiego sprawi, iż demokratyczne ideały będą podbijać świat niczym dobra nowina. Że po okresie zimnej wojny i rozpadzie Związku Sowieckiego, który wciąż przypominał nam, iż siedzimy na beczce prochu, w każdej chwili mogącej eksplodować, ludzkość w końcu może odetchnąć z ulgą i udać się na zasłużony urlop.

Z taką właśnie świadomością w 2001 r. do Białego Domu wprowadził się George Bush junior. Jednak jego sen o spokojnej prezydenturze skupiającej się na małych sprawach Ameryki i przyziemnych troskach zwykłych obywateli został brutalnie przerwany, kiedy islamscy terroryści samobójcy, porywając samoloty pasażerskie, z których uczynili swoiste torpedy, zaatakowali Nowy Jork i Waszyngton.

Zamieniające się w pył na oczach całego świata Twin Towers uświadomiły wszystkim, że urlop od historii właśnie się skończył. Tym samym do tablicy został wezwany przywódca jedynego supermocarstwa – władca Rzymu XXI wieku. Czy Bush zdał ten egzamin? I czy słusznie zrobili ci, którzy – jak polscy politycy – bezkrytycznie popierali jego działania?

Bush to prezydent czasów wojny. Nie tradycyjnej, do jakiej byliśmy do tej pory przyzwyczajeni, z jasno określonym wrogiem, linią frontu i armią. Bush ruszył na wojnę z globalnym terroryzmem, gdzie wróg nie jest precyzyjnie określony, granica frontu rozmyta, a żołnierz nie nosi munduru.

Dziś, po siedmiu latach wojny, którą prowadzi Bush, już wiemy, że z terroryzmem musimy się nauczyć żyć, bo nie da się go zwalczyć tak, jak da się zwalczyć grypę. Skuteczna z nim walka przypomina tę, jaką toczymy – przy pomocy wywiadu i policji, a nie wojska i czołgów – z handlarzami narkotyków. Wygrywamy ten bój, kiedy zmniejsza się ilość zamachów albo topnieje liczba nowych rekrutów gotowych na samobójczą śmierć. A jednak to ideologia, która legła u podstaw wojny z terroryzmem, zdeterminowała po 11 września niemal wszystkie decyzje Busha.

Pierwszą z nich był atak na Afganistan. To tam swoją siedzibę i wsparcie ze strony reżimu talibów znalazła al Kaida, terrorystyczna organizacja Bin Ladena odpowiedzialna za zamachy. USA miały do tej inwazji moralne prawo. Kiedy Bush obalał bezwzględny reżim w Afganistanie, cieszył się solidarnością większości ludzi naszego globu, a jej wyrazem było to, że – głównie ze strony swych zachodnich sojuszników – Ameryka otrzymała także wsparcie militarne.

Afganistan miał być dla świata przykładem, jak od tyranii islamskich radykałów przechodzi się do demokracji obywateli. I zapewne tak by się stało, gdyby Bush skoncentrował swoje siły i uwagę na Afganistanie.

Tyle że Bush nie zagrzał długo miejsca w Kabulu. Neokonserwatywni jastrzębie zbyt długo czekali na ten dziejowy moment, aby go teraz przespać. W imię wojny z tak nieokreślonym wrogiem jak światowy terroryzm, którym straszono Amerykanów od świtu do nocy, Bush dostał od swych obywateli zielone światło do tego, by przemeblować cały świat islamski.

By to osiągnąć, Bush musiał zostać samotnym wojownikiem. Do lamusa odesłał multilateralizm epoki Clintona, zastępując go unilateralizmem. Przewartościowanie strategii obronnej USA pociągnęło za sobą rewizję całej doktryny obronnej. Ameryka Busha uznała, że uderzenie wyprzedzające czy, inaczej mówiąc, wojna prewencyjna nie może być tylko martwą strategią w wojnie z – by posłużyć się kolejnym bałamutnym terminem neokonserwatystów – islamofaszyzmem.

Doktryna ta sprowadza się do tego, że Ameryka atakuje swojego wroga, zanim ten zdoła zaatakować Amerykę – przy czym prawo to posiadają wyłącznie Stany Zjednoczone. W ten sposób Ameryka występuje równocześnie jako światowy sędzia, ława przysięgłych i kat. Takie połączenie ról nie przysporzyło Ameryce Busha sympatii.

Jak jednak zaatakować bin Ladena ukrywającego się w jaskiniach? Gdzie jest jego państwo, któremu Stany Zjednoczone mogłyby wypowiedzieć wojnę? Gdzie są jego żołnierze, przeciw którym US Army mogłaby wysłać swoich marines?

Organizacje wywiadowcze już alarmują: al Kaida ponownie rośnie w siłę. W ostatnim czasie przyciągnęła wielu nowych rekrutów. Dlatego Afganistan stanął w ogniu

Administracja musiała poszukać wroga, wskazać miejsce jego pobytu i ocenić siłę armii. Wskazała reżim Saddama Husajna. Oskarżyła go o wspieranie al Kaidy i posiadanie broni masowego rażenia. Jeszcze dziś pamiętamy ówczesnego sekretarza stanu USA Colina Powella, który na forum ONZ pokazywał zdjęcia satelitarne mające stanowić dowód na posiadanie przez Irak broni masowego rażenia.

Tylko żaden z przedstawionych przez Biały Dom dowodów nie znalazł potwierdzenia w faktach. Co więcej, Waszyngton ignorował raporty własnych agencji wywiadowczych, jeśli kłóciły się z ideą inwazji, o czym napisał choćby w głośnej ostatnio książce były rzecznik prasowy Busha Scott McClellan. Bush jednak na wątpliwości był głuchy. Zaatakował Irak, obalił Saddama. Wygrał wojnę, ale wciąż przegrywa pokój. Bo choć sytuacja w Iraku się poprawiła, to w postsaddamowskim kraju daleko jeszcze do normalności.

Bush to prezydent, który „krzewi demokrację” i „promuje prawa człowieka”. Jako przywódca Ameryki wierzy głęboko, że każdy człowiek ma prawo do życia w wolności – niezależnie od koloru skóry czy wyznawanej religii. Tak bardzo w to wierzy, że gotów jest zanosić demokrację nawet na bagnetach. Sęk w tym, że za pomocą bagnetów co najwyżej wygrywa się wojny, ale w żaden sposób nie da się na nich usiąść.

Ameryka, zdaniem Busha, jest ucieleśnieniem standardów praw ludzkich. Jeśli USA chcą wymagać ich przestrzegania od innych, powinny ich w pierwszej kolejności wymagać od siebie. Tyle że Bush, który na okrągło mówił o konieczności ich respektowania, sam je łamał. I wciąż łamie, dając przyzwolenie na działalność więzienia Guantanamo, gdzie Amerykanie – w imię wojny z terroryzmem – przetrzymują bez postawienia zarzutów ludzi posądzonych o terroryzm. Jednak gwoździem do trumny dla promowania przez administrację Busha demokracji i praw człowieka okazały się tortury, jakim Amerykanie poddawali Irakijczyków w więzieniu Abu Ghraib.

Jaki jest zatem bilans siedmioletniej wojny prezydenta Busha z międzynarodowym terroryzmem?

Po pierwsze, na konto sukcesów prezydenta Busha należy zapisać to, że al Kaida została w dużym stopniu rozbita. Organizacja bin Ladena nie była w stanie przeprowadzić żadnego poważnego ataku na terenie Stanów Zjednoczonych od września 2001 r.

Przyczyniła się do tego wojna w Afganistanie, która zmusiła główne siły al Kaidy do przegrupowania się i przeniesienia w odległe obszary zachodniego Pakistanu. Ale przede wszystkim intensywna inwigilacja terrorystów, monitorowanie przepływu ich pieniędzy, wzmożone kontrole w portach i na lotniskach oraz akcje policyjne.

Jednak większość organizacji wywiadowczych już alarmuje, że al Kaida ponownie rośnie w siłę. W ostatnim czasie przyciągnęła wielu nowych rekrutów. To dlatego Afganistan stanął w ogniu. Można powiedzieć tak: polityka Busha produkuje szybciej i więcej terrorystów samobójców, niż potem może ich zniszczyć US Army.

Po drugie, inwazja na Irak nie miała nic wspólnego z atakami 11 września. W tej wojnie szło o zwiększenie hegemonii USA i kontrolę amerykańską nad zasobami ropy naftowej, a nie o obronę przed międzynarodowym terroryzmem.

Irak powinien jednak stanowić nauczkę także dla Moskwy; można okupywać roponośny kraj i nie czerpać z tego surowca zysków. Ropa, jeśli ma przynosić zyski, o czym na własnej skórze przekonują się Amerykanie, potrzebuje nie tyle czołgów, bagnetów i rur, ile przede wszystkim pokoju, stabilizacji i przewidywalności.

Ponadto iracka inwazja przyczyniła się do umocnienia antyamerykańskich nastrojów. Żołnierz amerykański, szczególnie w świecie islamskim, nie jest symbolem wyzwoliciela, ale okupanta i brutala. Dlatego, nawet jeśli USA uda się wycofać bez ewidentnej porażki wojska do 2011 r. (taka jest prognoza optymistów), to wartość wojny będzie można podsumować jako 4000 amerykańskich istnień ludzkich, wiele więcej irackich, trzy biliony dolarów i – co kluczowe – odwrócenie uwagi od tego, co dzieje się w Afganistanie. Krótko mówiąc: strategia Busha wykorzystująca potęgę militarną USA do transformacji świata islamu okazała się porażką.

Po trzecie, 11 września pokazał, że amerykańska potęga jest znacznie bardziej ograniczona w działaniu, niż sądzono zaraz po zakończeniu zimnej wojny. Ostatnie wydarzenia w Gruzji obnażyły nie tyle słabość Europy wobec Moskwy, ile właśnie Stanów Zjednoczonych, które nie potrafiły – poza groźnie brzmiącą retoryką – skutecznie dać odpór zuchwałej i aroganckiej Rosji.

I na koniec: Bush, podporządkowując swoje decyzje i działania wojnie z terroryzmem, musiał przegrać. Tym samym przekreślił nawet swoje sukcesy, jakim z pewnością było jego zaangażowanie w zwalczenie AIDS i malarii w Afryce. Ten współczujący konserwatysta kończy swoją prezydenturę ze świadomością, że 70 proc. Amerykanów jest niezadowolonych ze sposobu sprawowania przez niego władzy. Co więcej, ci politycy, którzy wspierali Busha w jego działaniach, jak choćby premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, między innymi z tego powodu stracili władzę.

Musi więc dawać do myślenia, dlaczego polscy politycy, zarówno ci z prawa, jak i z lewa, wciąż nie ponoszą żadnych konsekwencji za ślepe popieranie fałszywej polityki Busha. Ponoć nic im nie wiadomo o istnieniu tajnych więzień CIA w Polsce, choć coraz więcej faktów wskazuje, że takowe były, i że przetrzymywano w nich oraz torturowano więźniów. A dziś podpisują trefną umowę o instalacji tarczy antyrakietowej w Polsce, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że projekt ten jest niewykonalny i nieskuteczny.

Czy zatem ideologia wojny z terroryzmem, która pchała Busha od jednej pogróżki do drugiej, i która w pył obróciła wiarygodność Ameryki jako promotora standardów demokratycznych, odejdzie wraz z nim do lamusa? Jeśli wybory wygra demokrata Barack Obama, z pewnością tak. Jeśli jednak wygra je republikanin John McCain, na co zdają się liczyć polscy politycy, Ameryka nie zawiesi krucjaty przeciw globalnemu terroryzmowi w stylu a la Bush.

Gotowość do kontynuacji tej fałszywej strategii, rozpoczętej przez Busha, która pomnaża raczej problemy, zamiast je rozwiązywać, potwierdził McCain, gdy na republikańskiej konwencji mówił: – Dziś perspektywa lepszego świata jest w naszym zasięgu, ale musimy stawić czoła różnym zagrożeniom. (...) Al Kaida jest główną organizacją terrorystyczną i być może niedługo uzyska broń jądrową. (...) Zaatakują nas, jeśli tylko znów będą mieli okazję.

Czyż ta retoryka nie brzmi znajomo i zarazem groźnie?

Autor jest filozofem i publicystą

Jako rodzaj ludzki rozpoczęliśmy XXI w. z błogim przekonaniem, że historia się skończyła. Że rewolucja demokratycznych przemian zapoczątkowana w 1989 r. i obalenie muru berlińskiego sprawi, iż demokratyczne ideały będą podbijać świat niczym dobra nowina. Że po okresie zimnej wojny i rozpadzie Związku Sowieckiego, który wciąż przypominał nam, iż siedzimy na beczce prochu, w każdej chwili mogącej eksplodować, ludzkość w końcu może odetchnąć z ulgą i udać się na zasłużony urlop.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska