Jako rodzaj ludzki rozpoczęliśmy XXI w. z błogim przekonaniem, że historia się skończyła. Że rewolucja demokratycznych przemian zapoczątkowana w 1989 r. i obalenie muru berlińskiego sprawi, iż demokratyczne ideały będą podbijać świat niczym dobra nowina. Że po okresie zimnej wojny i rozpadzie Związku Sowieckiego, który wciąż przypominał nam, iż siedzimy na beczce prochu, w każdej chwili mogącej eksplodować, ludzkość w końcu może odetchnąć z ulgą i udać się na zasłużony urlop.
Z taką właśnie świadomością w 2001 r. do Białego Domu wprowadził się George Bush junior. Jednak jego sen o spokojnej prezydenturze skupiającej się na małych sprawach Ameryki i przyziemnych troskach zwykłych obywateli został brutalnie przerwany, kiedy islamscy terroryści samobójcy, porywając samoloty pasażerskie, z których uczynili swoiste torpedy, zaatakowali Nowy Jork i Waszyngton.
Zamieniające się w pył na oczach całego świata Twin Towers uświadomiły wszystkim, że urlop od historii właśnie się skończył. Tym samym do tablicy został wezwany przywódca jedynego supermocarstwa – władca Rzymu XXI wieku. Czy Bush zdał ten egzamin? I czy słusznie zrobili ci, którzy – jak polscy politycy – bezkrytycznie popierali jego działania?
Bush to prezydent czasów wojny. Nie tradycyjnej, do jakiej byliśmy do tej pory przyzwyczajeni, z jasno określonym wrogiem, linią frontu i armią. Bush ruszył na wojnę z globalnym terroryzmem, gdzie wróg nie jest precyzyjnie określony, granica frontu rozmyta, a żołnierz nie nosi munduru.
Dziś, po siedmiu latach wojny, którą prowadzi Bush, już wiemy, że z terroryzmem musimy się nauczyć żyć, bo nie da się go zwalczyć tak, jak da się zwalczyć grypę. Skuteczna z nim walka przypomina tę, jaką toczymy – przy pomocy wywiadu i policji, a nie wojska i czołgów – z handlarzami narkotyków. Wygrywamy ten bój, kiedy zmniejsza się ilość zamachów albo topnieje liczba nowych rekrutów gotowych na samobójczą śmierć. A jednak to ideologia, która legła u podstaw wojny z terroryzmem, zdeterminowała po 11 września niemal wszystkie decyzje Busha.