Niedawna międzynarodowa konferencja naukowa NBP była pierwszą w Polsce poważną dyskusją na temat wszystkich za i przeciw dotyczących przyjęcia przez Polskę wspólnej europejskiej waluty.
O obiektywizmie tej konferencji najlepiej świadczy fakt, że o ile rozpoczęła się od głosów zdeterminowanych, z góry zakładających, że to musi nastąpić (zastanawiano się tylko, gdzie Polska ma dołączyć – do strefy euro czy dolara – i stanęło na euro, gdyż – jak mówiono – nie możemy zostać nowym stanem USA), to zakończyła się w odmiennym nastroju, a mianowicie sesją nt. „Quo vadis euro?”. W związku z przypadającą w tym roku dziesiątą rocznicą wprowadzenia euro próbowano odpowiedzieć na pytanie, czy za dziesięć lat euro będzie jeszcze funkcjonowało.
[srodtytul]Ani jednego sukcesu[/srodtytul]
Dania i Wielka Brytania zastrzegły sobie w traktacie prawo nieprzystępowania do euro. Sytuacja traktatowa Polski jest podobna do sytuacji Szwecji, która jest zobowiązana przystąpić do strefy euro, ale w wyniku referendum w 2003 r. pozostała przy koronie. Niestety, u nas debata toczy się niejako od końca, zamiast na temat tego, czy to się nam opłaca.
A przecież kto jak kto, ale my posiadamy już w tym względzie spore doświadczenie historyczne: Polska w przeszłości należała do wspólnego obszaru walutowego Niemiec i Austro-Węgier. Dla zaboru pruskiego i austriackiego było to ewidentnie niekorzystne, ponieważ polityka pieniężna Prus i Austro-Węgier była niedopasowana do sytuacji na polskich ziemiach, w efekcie czego Polacy, a nawet Niemcy z poznańskiego emigrowali za pracą do Zagłębia Ruhry, zaś Polacy razem z Ukraińcami i Żydami z Galicji do Stanów Zjednoczonych.