Dlaczego lubimy nie lubić Kaczyńskich

Powrót do władzy Jarosława Kaczyńskiego jest dziś nieprawdopodobny. Wymagałoby to giętkości i wizerunkowej zręczności, której prezes PiS i jego brat wydają się całkowicie pozbawieni – pisze Rafał A. Ziemkiewicz, publicysta "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 16.12.2008 21:09

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Jeden ze znanych kabareciarzy opowiadał w wywiadzie dla "Newsweeka": – Znajomi mieli w programie dowcip o Tusku. Za każdym razem, gdy go opowiadali, nikt – ale to nikt – się z niego nie śmiał. Wystarczyło jednak Tuska zamienić na Kaczory i cała sala była ubawiona.

Właściwie ta anegdotka wystarcza za cały artykuł. Demonstrowanie niechęci do Kaczyńskich bez potrzeby jakiegokolwiek merytorycznego jej uzasadniania jest bardzo modne i – wbrew przekonaniu ich współpracowników – nie ogranicza się ta moda do jakiejś wąskiej, inteligenckiej niszy, którą można by zamknąć w poręcznej nazwie "salon".

[srodtytul]Lider pokrzepiony dogmatami[/srodtytul]

Nic nowego, Kaczyński nie jest przecież pierwszym etatowym szwarccharakterem III RP. Co starsi przypominają sobie jeszcze może sprzedawane przed kilkunastu laty w masowych nakładach książeczki z kawałami wykpiwającymi głupotę i prostactwo Wałęsy czy kabarety latami żyjące z wyszydzania "czarnych". Był okres, kiedy dowodem przynależności do inteligencji było powiedzenie na dzień dobry czegoś pogardliwego o Stefanie Niesiołowskim.

[wyimek]Kręgi inteligenckie niezmiennie odczuwają potrzebę istnienia wroga uosabiającego ciemnogród i zagrożenie cofnięciem nas z drogi ku cywilizacji zachodniej[/wyimek]

Łatwo zauważyć, iż skłonność do wspólnego intensywnego przeżywania niechęci wobec określonej osoby i jej grupy jest stałą emocją rządzącą w III RP kręgami, nazwijmy to, inteligenckimi oraz aspirującymi do tego miana. Potrzeba istnienia takiego wroga, uosabiającego ciemnogród i zagrożenie cofnięcia nas z drogi ku cywilizacji zachodniej, jest niezmienna.

Jarosław Kaczyński jednak zdaje się zupełnie nie rozumieć mechanizmu swej niepopularności. Jego odpowiedź wyczerpuje się stwierdzeniem: to robota mediów. Ludzie, wedle wizji Kaczyńskiego, po prostu ulegli czarnej propagandzie, którą uprawiają przeciwko niemu wpływowe gazety i rozgłośnie. Dlaczego kiedyś nie ulegali, a teraz akurat ulegli – tego pytania Kaczyński sobie nie zadaje.

Z tej diagnozy nie wynika nic poza ulewającą się czasami złością na dziennikarzy i demaskowaniem ich jako wykonawców poleceń obcego kapitału, względnie dzieci i wnuków KPP-owców. Jedyną odpowiedzią na ich knowania pozostaje zaś wiara w to, że zdrowa część narodu okaże się odporna na medialną manipulację, względnie przejrzy po jakimś czasie na oczy, konfrontując propagandę z rzeczywistością.

W tej wierze lider PiS krzepi się kilkoma dogmatami. Przede wszystkim zakłada, że popularność jego przeciwników musi się wreszcie załamać, a wtedy wyborcy będą musieli wrócić do PiS. Liczy też, iż kryzys przyniesie efekt pęknięcia propagandowej bańki.

[srodtytul]Elita zapatrzona w metropolię[/srodtytul]

Są to rachuby po większej części mylne. Ani siła kreowania przez media mód, ani odporność na nie społeczeństwa nie są tak wielkie, jak zdaje się sądzić prezes PiS. Jego polityka opiera się zaś na diagnozie nastrojów, która była trafna mniej więcej do roku 2005. Jednak to, co stało się w roku 2007, nie było wyjątkiem potwierdzającym regułę sprawdzoną w latach poprzednich, ale sygnałem zasadniczej, trwałej zmiany w – jeśli można to tak nazwać – mentalnym krajobrazie Polski.

Aby sprawę objaśnić, muszę odwołać się do tezy, której dla oszczędności miejsca nie będę tutaj udowadniał (liczne argumenty przedstawiłem w swoich książkach): w Polsce obserwujemy mniej więcej te same procesy, co w innych krajach mających za sobą długotrwały okres pozbawienia wolności, zmuszonych do formowania struktur nowoczesnych w warunkach skolonizowania, zaboru, niesuwerenności.

Jedną z charakterystycznych cech takich krajów jest nasilenie wrogości pomiędzy elitą a "prostym ludem". Ów podział nakręca wzajemną wrogość trwającą wiele pokoleń – z jednej strony elita, zapatrzona w metropolię, gardzi miejscowym ludem, i zarazem się go boi, widząc w nim groźną dzicz. Z drugiej strony lud, nienawidząc swej elity, zarazem jej zazdrości.

W Polsce mieliśmy szansę wyrwania się z tego splotu wzajemnej zawiści, podejrzliwości i pogardy. W sferze symboli – a jest to w polskiej debacie publicznej sfera najważniejsza, jeśli nie jedyna – dawał taką możliwość etos "Solidarności" realizujący romantyczne marzenie o zjednoczeniu narodu przeciwko wspólnemu wrogowi.

Niestety, już pierwsze miesiące wolności pokazały, iż "wszystko była podła maska, farbiona jak do obrazka". Mit "Solidarności" zastąpiony został nowym podziałem na "my i oni" wyznaczonym przy Okrągłym Stole – podziałem, w którym z jednej strony znalazły się "reformatorskie elity z obu stron historycznej barykady", z drugiej zaś odrzuceni.

Propaganda "reform" i "transformacji ustrojowej" rychło zepchnęła do tej kategorii całą ogromną rzeszę Polaków pozbawionych przez "transformację" oszczędności, życiowego bezpieczeństwa, a przede wszystkim, co wbrew pozorom jest ważniejsze od spraw materialnych, poczucia sensu historycznych wydarzeń, w których uczestniczyli.

[srodtytul]W roli trybuna ludu[/srodtytul]

Opisane wyżej postkolonialne rozdarcie pomiędzy elitą, przypisującą sobie modernizacyjną misję oraz pogardzaną masą, ostatecznie stało się faktem podczas wojny na górze. Propagandowy jej wymiar wyglądał następująco: z jednej strony inteligencja i ludzie nowocześni, odpowiedzialni, popierający Mazowieckiego, z drugiej "osoby niewykształcone, starsze i z mniejszych ośrodków", popierające Wałęsę.

Mimo że tak naprawdę mniej więcej połowa inteligencji zagłosowała wówczas na Wałęsę (tylko wśród dziennikarzy Mazowiecki wygrał prawie 8: 1), podział ten się przyjął i ugruntował. Ówczesne zaprzepaszczenie symbolicznego dziedzictwa "Solidarności" i antypeerelowskiego oporu jest jedną z największych win zarówno najbliższych doradców, a potem najbardziej zawziętych wrogów Wałęsy, jak i jego samego.

Emocjonalny podział na światłe elity i ciemny lud przez długi czas nakładał się na historyczny podział pomiędzy PZPR a "Solidarnością"; efektem tego było wpisanie do katalogu dystynktywnych cech ciemnogrodu antykomunizmu. Stopniowo okazywał się jednak bardziej znaczący, aż w chwili rozpadu mitu III RP – po aferze Rywina – okazał się najważniejszym, do którego należało dostosować spór polityczny.

Wówczas to, utraciwszy (wskutek upadku SLD) dotychczas niosące go hasła dekomunizacyjne, Jarosław Kaczyński dokonał wyboru politycznej strategii, która przyniosła mu sukces w roku 2005 i doprowadziła do obecnego upadku: postanowił osią sporu z konkurencyjną partią postsolidarnościową uczynić starcie "Polski socjalnej" (to niefortunnie peerelowskie określenie zastąpił szybko "solidarną") z "Polską liberalną". Czyli wejść w rolę trybuna ludu i pogromcy elit wyobcowanych z narodu oraz niesprawiedliwie uprzywilejowanych materialnie kosztem ogółu.

Był to wybór narzucający się. Od zarania III RP drogą do sukcesu politycznego było odwołanie się do antyelitarnych emocji prostego Polaka. Wchodząc w rolę rzecznika niezadowolonych Kaczyński załatwiał sobie poparcie antyliberalnej większości i uderzał Tuska oraz Rokitę w ich najczulszy wówczas punkt, podkreślając ich bliskość do pozycji symbolizowanych przez znienawidzonego Balcerowicza.

Dopóki emocje Polaków, którzy w III RP czuli się pokrzywdzeni i oszukani, pozostawały najwyraźniejszym rysem całościowego profilu psychologicznego Polski, zajadłe ataki salonu nie tylko Kaczyńskiemu nie szkodziły, ale wręcz zdawały się zwiększać jego popularność. Mało który z salonowych publicystów chce dziś pamiętać, jak jeszcze dwa, trzy tygodnie przed ostatnimi wyborami rwali sobie włosy z głowy nad nieskutecznością LiD oraz Platformy i wypisywali pełne jadu epistoły, że w "tym kraju" ludzie są tak nienawistni wobec elit, że odwołujący się do ich frustracji Kaczyńscy będą tu wygrywać zawsze.

Przegrana po kampanii dokładnie kopiującej tę sprzed dwóch lat (skorumpowany salon kontrolowany przez szemranych biznesmenów, straszenie prywatyzacją szpitali etc.) była zapewne dla PiS szokiem, ale można było przejść nad nią do porządku dziennego, pocieszając się, że w liczbach bezwzględnych partia nawet zyskała nowych wyborców, że przegrana była skutkiem niefortunnej debaty i – jakżeby – zmasowanego ataku mediów.

Prawdziwą katastrofą nie były jednak przegrane wybory, ale to, co stało się już po nich; spadek sondaży na łeb na szyję. Katastrofa ta nie została do dziś przyjęta do wiadomości: Kaczyńscy i pozostali przy nim działacze wypierają rzeczywistość wciąż tymi samymi frazesami o niewiarygodnych sondażach i wrogich mediach.

Tymczasem wybory roku 2007, jak już pisałem, były znakiem zasadniczej zmiany w tym, co nazwałem tu "profilem psychologicznym" Polski. Jak każda poważna zmiana, tak i ta ma wiele przyczyn. Jedną z ważniejszych jest wejście w życie publiczne pokolenia, które ukształtowało się już w III RP. Pojawienie się przy urnach 3 milionów nowych wyborców, głównie młodych i wielkomiejskich, nie mogło nie zmienić politycznego pejzażu.

Poza tym w ciągu kilku lat po wejściu Polski do UE podniósł się, nie tylko z tej przyczyny, bardzo wyraźnie poziom życia, znacząco wzrosło poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia. Ustawiając się w 2005 roku na pozycji rzecznika niezadowolonych, Kaczyński mógł sądzić, że bierze w żagle wiatr, który tak jak był silny przez ostatnich kilkanaście lat, tak będzie go niósł jeszcze co najmniej drugie tyle. Tymczasem już dwa lata później wiatr ten bardzo osłabł.

Do roku 2005 dominującą emocją Polaków było niezadowolenie przekładające się na chęć ukarania elit politycznych. Po tej dacie wyraźnie ono słabnie, niezadowoleni oczywiście nie znikają, ale słabiej niż dotąd mobilizują się przy urnach wyborczych. Rośnie natomiast w siłę grupa, którą nazywam tu aspirującymi. Emocją dominującą staje się chęć dorabiania się, awansu – zarówno indywidualnego, jak i cywilizacyjnego, kojarzonego z Europą.

[srodtytul]Chamstwo się sprawdza[/srodtytul]

Kaczyński świadomie wybrał rolę trybuna niezadowolonych, pogromcy elit, a po części także eurofoba (choć niekonsekwentnego). Po przegranych wyborach zaś, zamiast zawracać, jeszcze bardziej się w tym uskrajnił – dalekosiężna wizja, jaką można wyczytać z jego wypowiedzi, zakłada odsunięcie całej w ogóle polskiej elity i zastąpienie jej jakąś nową, którą wyda z siebie zdrowa część narodu dzięki swoim szkołom, swoim mediom i swojej kulturze.

Mniejsza o realizm tej wizji; wybierając taką postawę, Kaczyński nie tylko przestał mieć aspirującym cokolwiek do zaoferowania, ale wręcz zadeklarował się jako ich wróg – i tym samym ich w stopniu poprzednio niespotykanym zmobilizował. Aspirujący bowiem nie mogą chcieć zniszczenia elit, skoro marzą o dołączeniu do nich.

To dołączenie oczywiście znacznie łatwiej może się dokonać w sposób symboliczny niż rzeczywisty. Skoro główną cechującą elitę emocją jest silnie przeżywana pogarda dla motłochu, uosabianego przez antybohatera, to dzielenie wspólnej nienawiści do szwarccharakteru daje aspirującym poczucie przynależności do niej, a więc poniekąd spełnienia aspiracji.

Donald Tusk i jego partia dostrzegli zmianę. Wyciągnęli też wnioski z wielu zjawisk poprzednich lat, w tym z kariery Andrzeja Leppera, która zresztą była łudząco podobna do kariery Władimira Żyrinowskiego. Obie one pokazały, że tam, gdzie duża część społeczeństwa

żywi do kogoś niechęć, częste i jak najbardziej brutalne atakowanie tej znienawidzonej osoby zupełnie wystarcza, by zyskać poparcie.

Przeciętny wyborca Samoobrony z okresu jej największej popularności nie liczył bynajmniej, że Lepper poprawi jego los, wystarczała mu wiara, że on "im" dołoży. Wysunięcie na medialny front Niesiołowskiego i Palikota oraz posłanie większości działaczy do sekundowania im w obelgach było oczywistą konsekwencją udowodnionego przez Leppera faktu, że chamstwo i brutalność się w Polsce sprawdzają.

Ciekawe jest, że jak na razie symboliczne zaspokojenie potrzeb wydaje się aspirującym wystarczać. Świadczy to, że przynajmniej na razie poczucie dołączenia do elit, jakie daje "antykaczyzm", jest w stanie zastąpić młodemu Polakowi rzeczywisty awans. Czy jednak znaczy to, że przestał on o nim marzyć, czy tylko, że nadal wierzy, iż będzie miał otwartą drogę?

[srodtytul]Irytacja i rozczarowanie[/srodtytul]

Jeśli Internet jest jakimś źródłem wiedzy o Polakach, to zdaje się wskazywać, że im więcej czasu mija od oddania przez PiS władzy i im mniejsze jest sondażowe poparcie dla partii tudzież szanse na reelekcję prezydenta, tym silniejsze są związane z nimi emocje negatywne. Jak ten fakt rozumieć? Myślę, że intensywność szydzenia z Kaczorów jest sposobem rozładowywania irytacji wynikającej z rozczarowania – na razie jeszcze przeważnie wypieranego – niespełnieniem przez PO nadziei na awans.

Bo, pamiętajmy, to właśnie awans jest główną emocją aspirujących, a antykaczyzm jedynie jej pochodną. Sytuacja Tuska nie jest więc wcale tak dobra, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Przyjęty przez niego styl przywództwa – słabego i miękkiego – opiera się na zaspokajaniu, w zamian za poparcie, oczekiwań korporacji i lobbies. Tych zaś żywotnym interesem jest właśnie utrzymanie w Polsce systemu, w którym awans, sukces są na różne sposoby reglamentowane i zastrzeżone dla "swoich".

Za skutecznym symbolicznym spełnieniem oczekiwań aspirujących po prostu nie może więc pójść ich spełnienie rzeczywiste. A jak długo się uda utrzymać stan, w którym wyborcy zadowolą się samymi pozorami? Zwłaszcza w warunkach spowolnienia, które uczyni wszelki awans jeszcze trudniejszym i jeszcze ściślej reglamentowanym przez rozmaite sitwy – i w chwili, gdy zatkał się wentyl, jakim w ostatnich latach była emigracja?

Powrót do władzy Kaczyńskiego wydaje się dziś równie nieprawdopodobny jak powrót Leppera – nie dlatego, żeby pozyskanie aspirujących nie było w ogóle możliwe, ale wymagałoby to giętkości i wizerunkowej zręczności, której prezes PiS i jego brat wydają się całkowicie pozbawieni. Ale to, że gdzieś za rok wspomniani na wstępie kabareciarze z powrotem zamienią w swoich witzach Kaczorów na Tuska wydaje mi się pewne.

Jeden ze znanych kabareciarzy opowiadał w wywiadzie dla "Newsweeka": – Znajomi mieli w programie dowcip o Tusku. Za każdym razem, gdy go opowiadali, nikt – ale to nikt – się z niego nie śmiał. Wystarczyło jednak Tuska zamienić na Kaczory i cała sala była ubawiona.

Właściwie ta anegdotka wystarcza za cały artykuł. Demonstrowanie niechęci do Kaczyńskich bez potrzeby jakiegokolwiek merytorycznego jej uzasadniania jest bardzo modne i – wbrew przekonaniu ich współpracowników – nie ogranicza się ta moda do jakiejś wąskiej, inteligenckiej niszy, którą można by zamknąć w poręcznej nazwie "salon".

Pozostało 96% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?
Opinie polityczno - społeczne
Artur Bartkiewicz: Sondaże pokazują, że Karol Nawrocki wie, co robi, nosząc lodówkę
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Opinie polityczno - społeczne
Rząd Donalda Tuska może być słusznie krytykowany za tempo i zakres rozliczeń