Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/semka/2009/01/25/test-czumy/" "target=_blank]blog.rp.pl/semka[/link]
Gdy Donald Tusk przedstawiał Polakom Andrzeja Czumę w roli nowego ministra sprawiedliwości, poczułem, że gdzieś to już kiedyś widziałem. Ależ tak – to początek lat 90. Byli opozycjoniści obejmują funkcje ministerialne. Jeszcze źle się czują w garniturach, ale z nadzieją przyjmują życzenia powodzenia od premiera. Pytani o kwalifikacje, odpowiadają, że ich siłą będzie brak rutyny i świeże spojrzenie.
Miłe uroczystości szybko się skończyły. Co było dalej? Zderzenie z ministerialną rutyną. Zalew dokumentów do podpisania. Ośliźli podsekretarze stanu oferujący pomoc w poznawaniu specyfiki rządzenia resortem w zamian za pozostawienie im realnej władzy. Świeżo mianowani ministrowie albo temu ulegali i pozostawali figurantami, albo szli na wojnę z urzędniczym aparatem, ale wtedy zdarzały im się niemiłe niespodzianki. A to sekrety resortu wyciekały do prasy. A to ktoś zapominał przypomnieć o pilnym podpisie albo nie wyjaśnił na czas konsekwencji prawnych danej decyzji. Wybuchały skandale. Premierzy już się nie uśmiechali, a minister stawał wobec wyboru: walczyć, ale – być może – polec w niesławie albo udawać, że wszystko jest dobrze, i ugłaskiwać potężne grupy wpływu w resorcie.
Zdarzali się ministrowie, którzy całe swoje zdenerwowanie kierowali na krytyków wskazujących, że w ministerstwie nic się nie zmienia. Pąsowi z podenerwowania krzyczeli na konferencjach prasowych: – Jak ktoś śmie oskarżać mnie o tolerowanie postkomuny! Mnie, który w więzieniach PRL spędziłem długie lata!
Andrzej Czuma też stoi dziś wobec wyboru jednej z tych dwóch dróg: próbować coś zmienić lub skupić się na pozorach, a w razie krytyki przypominać z dumą swój piękny życiorys. Pierwszy scenariusz grozi narażeniem się na konflikt, ale jednocześnie może przynieść satysfakcję po jakimś czasie. Druga droga to święty spokój – aż do kolejnego bulwersującego opinię publiczną incydentu pokazującego bezradność organów ścigania.