Profesor Paweł Wieczorkiewicz był w Polsce ewenementem. Nie bał się mówić tego, co myśli. Gdy uważał, że ma słuszność, nie przejmował się żadnymi konwenansami, poprawnością polityczną ani towarzyską, nie dbał o popularność i otwarcie przedstawiał swoje poglądy. Dlatego drażnił wszystkich. Nie podobał się relatywizującemu historię Polski salonowi, narażał się patriotycznym propagandzistom.
[srodtytul]Efektowne teorie[/srodtytul]
Był trudny do zaszufladkowania. Znakomity znawca dziejów Związku Sowieckiego i PRL nie zgadzał się na usprawiedliwianie komunizmu. Armia Czerwona nie była dla niego wyzwolicielką, lecz okupantem. Zbrodnie komunistyczne nie były mniej przerażające od narodowosocjalistycznych. Jako zwolennik lustracji przestrzegał przed działaniami sowieckich – a dziś rosyjskich – agentów. Choć był jednym z niewielu uczestników debaty publicznej, którzy otwarcie przyznawali, że nie pogodzili się z utratą Wilna i Lwowa, to jednak nie nadawał się na patriotycznego ideologa czy propagatora lukrowanej wersji historii polskich formacji niepodległościowych. Powstanie warszawskie uważał za zbrodnię. Twierdził, że ludzi, którzy podjęli decyzję o jego wywołaniu, powinno się było rozstrzelać. W ogóle był krytyczny wobec – świętej w Polsce – legendy AK, przede wszystkim wobec prowadzonej przez nią operacji "Burza".
Nie zostawiał też suchej nitki na marszałku Rydzu-Śmigłym i generale Sikorskim. Sugerował, że generał Władysław Anders, złamany na Łubiance, został sowieckim agentem.
Zarówno poprawnie polityczną lewicę, jak i bogoojczyźnianych endeków szokował popieranymi przez siebie koncepcjami geopolitycznymi.