Komisja nie ucieknie od polityki

Mamy wybór: albo zdajemy się na oportunistycznie nastawioną prokuraturę, albo na komisję śledczą. Owszem, upolitycznioną, awanturującą się, ale działającą przy podniesionej kurtynie

Publikacja: 12.11.2009 18:50

Komisja nie ucieknie od polityki

Foto: Rzeczpospolita

Modnie jest narzekać, że kolejna komisja śledcza niczego nie załatwi, będąc jedynie polem politycznej wojny. Modnie jest apelować, żeby w specjalnych komisjach śledczych zasiadali posłowie "merytoryczni, bezstronni, fachowi", i zaraz dodawać, że to oczywiście niemożliwe. Tylko że takie narzekania i apele to albo objaw idealistycznego pięknoduchostwa, albo hipokryzji. W przypadku dziennikarzy zaś – obawy, że nie będą w stanie odróżnić tego, co naprawdę istotne, od tego, co jest tylko politycznym teatrem. Lepiej więc zawczasu zastrzec, że nic ważnego się w komisji nie wydarzy.

[srodtytul] Na grudach układu[/srodtytul]

Komisje śledcze funkcjonują w określonej politycznej rzeczywistości i nie ma od tego ucieczki. W szczególnie ważnych sprawach mamy następujący wybór: albo zdajemy się na upolitycznioną oportunistycznie nastawioną prokuraturę (nowe rozwiązanie ustawowe niewiele tu zmieni), albo do jej działań dodajemy specjalną komisję śledczą. Owszem – upolitycznioną, awanturującą się, ale mającą jedną niezaprzeczalną zaletę: działającą przez większość czasu przy podniesionej kurtynie.

Gdy wspomina się historię specjalnych komisji śledczych z ostatnich siedmiu lat – a było ich od 2003 roku osiem, łącznie z najnowszą – nieodmiennie przywołuje się przykład komisji badającej aferę Rywina. Ma to być jedyna komisja, która dokonała rzeczywistego przewartościowania w polskim życiu publicznym i osiągnęła liczące się rezultaty. Owszem, komisja badająca aferę Rywina chwalona jest nie bez powodu i faktycznie stała się impulsem do gruntownego przewartościowania na scenie politycznej, ale też działała w szczególnej sytuacji, która przy żadnej z kolejnych komisji już nie mogła się powtórzyć.

Przypomnijmy sobie, gwoli porównania, co specjalnego było w rywinowskiej komisji. Po pierwsze – funkcjonowała w chwili, gdy bliskie było przesilenie polityczne, które miało niemal zmieść ze sceny dotychczasowego hegemona – Sojusz Lewicy Demokratycznej – i gdy wyborcy znużeni byli trwającym od lat układem sił. Afera Rywina uderzała właśnie w owego hegemona. Na jego gruzach wyrastali nowi zawodnicy wagi superciężkiej: Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska.

Pytanie, nad którym zastanawiano się wielokrotnie i pewnie jeszcze długo nie będzie na nie odpowiedzi, brzmi: czy odbiór komisji w opinii publicznej był wynikiem już trwającego przesilenia, czy też odwrotnie – to komisja dopiero owo przesilenie ostatecznie wywołała. Jakkolwiek było, odegrała w nim istotną rolę.

[srodtytul] To się nie powtórzy[/srodtytul]

Dziś atmosfera jest inna. Wprawdzie afera hazardowa uderza w najsilniejszą partię sceny politycznej, ale sondaże pokazują, że partię tę wciąż wybiera większość wyborców, a jej główni przeciwnicy – Prawo i Sprawiedliwość – nie są postrzegani jako przekonująca alternatywa, ale jako członkowie tego samego establishmentu, skompromitowani w dodatku okresem swoich rządów.

Po drugie – komisja ds. afery Rywina badała sprawę z gatunku tych, które wcześniej były przed opinią publiczną skrzętnie ukrywane. Przez lata koncesjonowany establishment udawał, że w Polsce działają tylko legalne mechanizmy, a tu nagle okazało się, że jeden z członków elity może przyjść do innego i po koleżeńsku zaproponować mu przekazanie łapówki w celu załatwienia korzystnych uregulowań ustawowych. Nagrania, na których można było usłyszeć, jak członkowie owego establishmentu rozmawiają ze sobą knajackim językiem, były dodatkowym szokiem.

Dzisiaj istnienie nieoficjalnych mechanizmów nie jest zaskoczeniem. Opinia publiczna podejrzewa ich istnienie nawet tam, gdzie ich zapewne nie ma. Knajacki język niestety nikogo już nie szokuje. Szokiem byłoby raczej, gdyby zdarzył się polityk, który w prywatnych rozmowach mówiłby klarowną, elegancką polszczyzną.

Po trzecie – komisja była mocna osobowościami. Na pierwszy plan wysunął się błyskotliwy, nieprzeciętnie inteligentny i złośliwy Jan Rokita, wówczas we wschodzącym momencie swojej politycznej kariery. Sekundował mu zyskujący popularność Zbigniew Ziobro. Przewodniczący Tomasz Nałęcz, który miał pilnować interesów rządzącej koalicji, w pewnym momencie zerwał się z uwięzi, nabrał pewności siebie i prowadził obrady w stanowczy i stosunkowo bezstronny sposób. Renata Beger czy Anita Błochowiak dodawały niezapomnianego kolorytu.

Taki skład w takiej konfiguracji nie powtórzył się już nigdy i nie powtórzy się w obecnej komisji. Zbigniewowi Wassermannowi czy Beacie Kempie daleko do Jana Rokity, a nawet do Zbigniewa Ziobry z czasów komisji Rywina.

[srodtytul] W kategoriach cyrku [/srodtytul]

Tak więc drugiej komisji rywinowskiej nie będzie i trzeba się z tym pogodzić. Paradoksalnie koncepcja komisji śledczych padła ofiarą zmian, do jakich przyczyniła się sama komisja badająca aferę Rywina. Ona dała impuls do przełamania wcześniejszego ładu politycznego i wykreowania dwóch naczelnych sił nowego porządku. Kolejne komisje, począwszy od roku 2005, padały ofiarą coraz ostrzejszej i coraz bardziej rytualnej wojny między naczelnymi aktorami tego nowego porządku: PiS i PO.

Jedynym wyjątkiem jest być może pozostająca nieco w cieniu komisja badająca sprawę porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Tam można ujrzeć rzadkie przypadki dobrej współpracy między śledczymi z obu partii, ale też oba ugrupowania mają świadomość, że skutki działania komisji mogą obciążyć przede wszystkim lewicę, stąd mniejsze ciśnienie na wzajemny konflikt.

Czy wszystko to oznacza, że komisje śledcze przestały mieć sens? Że niczego ważnego się od nich nie dowiemy i że ich działalność będzie można rozpatrywać wyłącznie w kategoriach medialnego cyrku? Taka teza jest kusząca, zwłaszcza w stosunku do komisji hazardowej.

Trudno o bardziej wojenne okoliczności niż te, które towarzyszyły jej powoływaniu. Trudno też o bardziej szczere deklaracje intencji niż te, jakie padły ze strony Mirosława Sekuły jeszcze jako kandydata na członka komisji oraz kilka dni temu marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego.

Mirosław Sekuła już zawczasu zadeklarował, iż nie zamierza kłopotać premiera, czyli swojego partyjnego lidera, koniecznością przechodzenia konfrontacji z Mariuszem Kamińskim. Dał tym samym popis rzadkiego serwilizmu i zniweczył niemal całkowicie nadzieję na to, że jako szef komisji będzie się choćby starał wznieść ponad logikę partyjnej wojny.

Marszałek Komorowski zaś stwierdził, że opozycja nie ma prawa mieć pretensji o to, iż to koalicja podyktowała skład komisji, jej przewodniczącego i zakres prac, ponieważ silniejszy ma do tego prawo. Tłumacząc z języka polityki na nasze: wygrajcie wybory, to będziecie sobie robić, co wam się żywnie podoba, jak my teraz, a na razie siedźcie cicho.

Osoba przewodniczącego oraz uchwalony zakres prac komisji sprawiają, że istotnie można mieć wątpliwości co do jej dokonań. Nie ma natomiast kwestii co do tego, że wiele będzie wzajemnych złośliwości, odbierania sobie głosu, oskarżeń o złą wolę. Podobnie jak to się dzieje choćby w komisji do sprawy nacisków.

[srodtytul]Egzamin dla mediów [/srodtytul]

Można by więc machnąć ręką i uznać, że i tak najlepszym organem do badania afer jest prokuratura. To byłoby jednak pójście na łatwiznę, i to ze strony nas samych – dziennikarzy, publicystów i komentatorów. Bardzo bowiem możliwe, iż pomiędzy poszczególnymi scenami medialno-politycznego spektaklu prześlizgną się nowe i istotne informacje lub przynajmniej przesłanki pozwalające wyjaśnić najbardziej wątpliwe i zagadkowe elementy afery: losy przecieku, najprawdopodobniej z Kancelarii Premiera, bądź nieścisłości w kalendariach zdarzeń przedstawianych przez reprezentantów rządu.

Część mediów, zwłaszcza elektronicznych, z pewnością skupi się na relacjonowaniu tego, co najbardziej efektowne: pyskówek, kłótni, połajanek, okraszonych komentarzami Janusza Palikota czy Joachima Brudzińskiego. To nie będzie miało, rzecz jasna, żadnej wartości, za to skutecznie zaciemni obraz. Odpowiedzialni dziennikarze i komentatorzy powinni tymczasem postarać się wyłowić spomiędzy plew ziarna i przedstawić je swoim czytelnikom, widzom i słuchaczom.

Komisja hazardowa nie będzie egzaminem dla zasiadających w niej polityków. Tutaj nie warto mieć jakichkolwiek złudzeń. Będzie natomiast egzaminem dla mediów.

[b][i]Autor jest publicystą dziennika "Fakt"[/i][/b]

Modnie jest narzekać, że kolejna komisja śledcza niczego nie załatwi, będąc jedynie polem politycznej wojny. Modnie jest apelować, żeby w specjalnych komisjach śledczych zasiadali posłowie "merytoryczni, bezstronni, fachowi", i zaraz dodawać, że to oczywiście niemożliwe. Tylko że takie narzekania i apele to albo objaw idealistycznego pięknoduchostwa, albo hipokryzji. W przypadku dziennikarzy zaś – obawy, że nie będą w stanie odróżnić tego, co naprawdę istotne, od tego, co jest tylko politycznym teatrem. Lepiej więc zawczasu zastrzec, że nic ważnego się w komisji nie wydarzy.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Fotka z Donaldem Trumpem – ostatnia szansa na podreperowanie wizerunku Karola Nawrockiego?
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Rosyjskie obozy koncentracyjne
Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Donald Trump, mistrz porażki
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Źle o Nawrockim, dobrze o Hołowni, w ogóle o Mentzenie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Wybory prezydenckie zostały rozstrzygnięte. Wiemy już, co zrobi nowy prezydent
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne