Pytana o główne idee reformy szkolnictwa wyższego odpowiadam przewrotnie: przestańmy na chwilę mówić o sektorze szkolnictwa wyższego, ba, wyrzućmy ze słownika termin „szkolnictwo wyższe”! Porozmawiajmy o samych uczelniach, tak zróżnicowanych w swojej masie – o uniwersytetach, politechnikach, uczelniach artystycznych, szkołach zawodowych – i o tym, czego właściwie powinny uczyć, jakich studentów kształcić, jakie zadania spełniać. Stwierdzenie zaskakujące w ustach ministra odpowiedzialnego za naukę i szkolnictwo wyższe właśnie? Tylko z pozoru.
[srodtytul]Koniec z urawniłowką[/srodtytul]
Od początku lat 90. do opisu transformacji polskiej akademii używamy kategorii statystycznych, zapominając często o ogromnej złożoności i niejednoznaczności zjawisk, które za tą transformacją się kryją. Mówimy np. o imponującym wzroście liczby maturzystów idących na studia czy o dynamicznie rozwijającym się sektorze szkolnictwa niepublicznego – zdecydowanie rzadziej pytamy, na jakie studia idą ci młodzi ludzie i jaką jakość reprezentują nowo powstające uczelnie.
Konsekwencją takiego stawiania sprawy był dotychczasowy kierunek polityki państwa wobec uczelni: polityki niepotrzebnie zuniformizowanej, biernej, zorientowanej na finansowanie samych procesów badań i nauczania, a nie na ich – zróżnicowane przecież z definicji – efekty.
W takim świetle postrzegam obowiązującą obecnie, uchwaloną w 2005 roku ustawę – Prawo o szkolnictwie wyższym. Na ponad stu stronach podjęto się karkołomnej próby zbudowania jednolitych państwowych regulacji dla większości aspektów działania uczelni – od nazw i ramowych treści kształcenia dla poszczególnych kierunków studiów do wzoru legitymacji dla doktorantów.