Przed pierwszą turą wyborów można było mówić, że Donald Tusk popiera kandydata swojej partii Bronisława Komorowskiego z pewną ostrożnością. Tak jakby premier celowo stanął na drugim planie wyborczego spektaklu. Taka taktyka była w pewnym sensie zrozumiała – kandydatura Komorowskiego od początku miała być kandydaturą słabą, niezagrażającą pozycji Tuska jako premiera i szefa partii.
Z tego powodu ewentualne zwycięstwo kandydata PO w pierwszej turze było wręcz niepożądane – bo siłą rzeczy dawałoby Bronisławowi Komorowskiemu polityczną legitymację silnej pozycji w państwie, a może także do budowania frakcji swoich stronników w Platformie.
[srodtytul]Wciąganie do Pałacu[/srodtytul]
Po pierwszej turze okazało się jednak, że ten domniemany plan Tuska został zrealizowany aż za dobrze. Kandydat PO jest tak słaby, że jego ostateczne zwycięstwo nie wydaje się w drugiej turze wcale oczywiste. Od tego momentu zaczęła w obozie platformerskim obowiązywać zasada „wszystkie ręce na pokład”. Wciąż najkorzystniejsze dla premiera pozostaje niezbyt pokaźne zwycięstwo marszałka, a najlepiej takie, które Komorowski ewidentnie zawdzięczałby Tuskowi i jego zaangażowaniu w kampanię. Zależność przyszłego prezydenta od obecnego premiera byłaby wówczas podwójna: nie tylko najpierw lider dał mu szansę na start w partyjnych prawyborach, ale potem wręcz wciągnął go do Pałacu Prezydenckiego.
Niedawne ostre wystąpienia Donalda Tuska na krajowej konwencji Platformy Obywatelskiej mogą być realizacją planu „wciągania Komorowskiego do Pałacu”. Pojawia się jednak poważny znak zapytania. Bo do tej pory kampania kandydata PO opierała się na haśle zgody narodowej i budowaniu wizerunku marszałka Sejmu jako przyszłego prezydenta ponad podziałami. Agresywne wypowiedzi i brutalne metody walki politycznej starano się kamuflować albo cedować na polityków pokroju Janusza Palikota.