Reforma emerytur - rewolucja w emeryturach

Od wprowadzenia powszechnych emerytur państwo wzięło na siebie troskę o los ludzi, którzy już nie mogą pracować. Teraz państwo mówi nam, że dalej mamy sobie radzić sami – zauważa publicysta

Publikacja: 27.02.2011 20:57

Tomasz Wiścicki

Tomasz Wiścicki

Foto: Fotorzepa, AW Andrzej Wiktor

Red

Kiedy rząd Jerzego Buzka wprowadzał swoje sławne cztery reformy, jako redaktor miesięcznika „Więź" zamówiłem teksty omawiające te zamierzenia. Autor tekstu o emeryturach zadał najbardziej oczywiste pytanie: ile będą one wynosić?. Eksperci, w tym współautorzy nowego systemu, zachowywali się niczym akwizytorzy firm udzielających pożyczek na lichwiarski procent zapytani o wysokość oprocentowania: to bardzo skomplikowane, zależy od zbyt wielu zmiennych itp., itd. Krótko mówiąc – nie wiadomo.

Trudno było w to uwierzyć nie tylko dlatego, że podejmowanie takiej operacji bez przeprowadzenia symulacji byłoby nieodpowiedzialnością, która mogłaby się rychło zemścić. Tę rzekomo niedostępną wiedzą dzielili się zresztą niektórzy zwykli akwizytorzy OFE. Milczeli natomiast eksperci, politycy wszystkich partii i większość mediów. Chlubnym wyjątkiem był tekst na ekonomicznych stronach „Rz", mówiący wprost, że celem tej operacji jest nie tylko zmiana zasad wypłacania emerytur, ale też obniżenie stopy zastąpienia.

Dużo lepiej widoczne były reklamy funduszy emerytalnych, gwoli sprawiedliwości trzeba dodać: niektórych. W filmikach radośni emeryci opalali się pod palmami i szusowali na nartach. Nie waham się nazwać tych reklam nikczemnymi. Odwoływały się do stereotypu zamożnych zachodnich emerytów spełniających swe marzenia, np. o podróży dookoła świata. Zamawiający te reklamy świetnie wiedzieli, że u nas przejście na emeryturę będzie się wiązać ze skokowym zmniejszeniem dochodów i nie będzie mowy o żadnym „spełnianiu marzeń", na które nie było stać przyszłego emeryta, gdy jeszcze pracował.

O tym, że było to świadome wprowadzenie społeczeństwa w błąd, świadczy to, że gdy już system przyjęto, nagle to, czego nie było wiadomo, stało się oczywiste, a prawdę o skrywanym celu operacji zaczęto powtarzać jako banał. W gazetach pojawiły się tabelki z wyliczeniami, ile wyniosą nasze emerytury. Towarzyszyły temu zgryźliwe komentarze, że ludzie nie powinni naiwnie wierzyć, jakoby czas na emeryturze miał im upłynąć pod palmami. Pisali to ci, którzy wcześniej nie kiwnęli palcem, by uświadomić ludziom, jak wygląda prawda.

Dziś Jan Krzysztof Bielecki wprost mówi („Rz" z 20.12.2010), że ustawa z 1999 r. jest „klasycznym przykładem reformy wprowadzanej przez zaskoczenie – działań podejmowanych w dobrej wierze, ale ze świadomością, że nie można powiedzieć o nich całej prawdy [...]. Przekaz, który utrwalił się [ściślej – był świadomie utrwalany, sam się nie utrwalił – przyp. TW] przez dziesięć lat, był taki, że Polska znalazła rozwiązanie problemu starzejących się społeczeństw Zachodu. Że znaleziono system, który uzdrowi finanse publiczne i zapewni ludziom »godziwe« emerytury. A prawda była taka, że istotą reformy było znaczne obniżenie emerytur nowego portfela".

Chciałem napisać, że były premier mówi to bez żenady, ale nie – chyba jednak z pewnym zażenowaniem, skoro w nieco późniejszym tekście dla „Gazety Wyborczej" pisze już dużo oględniej, że „nie wszystkie elementy ryzyka zostały wytłumaczone opinii publicznej czy nawet parlamentowi. [É] Może jestem w błędzie, ale wydaje mi się, że w chwili wprowadzenia reformy w życie Polacy tylko częściowo wiedzieli, co ona oznacza. Nie tylko nie dowiedzieli się, że przyszłe emerytury będą sporo niższe, ale także że nowy system może nie zadziałać, jeżeli nie zostanie spełniony szereg warunków (...)".

Pisze to nie byle kto: były premier, były prezes wielkiego banku, szef Rady Gospodarczej przy obecnym premierze, kawaler Orderu Orła Białego... Pisze – i nikt na to w ogóle nie reaguje. Właściwie to nic dziwnego: skoro politycy, ekonomiści, dziennikarze, na co dzień zajadle ze sobą konkurujący, w tej akurat sprawie wykazali zdumiewającą solidarność i nie pisnęli ani słowa – najwyraźniej uważają to samo co Jan Krzysztof Bielecki.

A przecież jest to ni mniej, ni więcej tylko zakwestionowanie fundamentów demokracji. Owszem, według konstytucji i powszechnie dziś deklarowanych teorii suwerenem demokratycznej władzy jest demos, czyli lud, ale jego przedstawiciele mówią: ograniczymy ci, demosie, emerytury i nic ci o tym nie powiemy, bo „nie można powiedzieć całej prawdy"... A nie chodzi o jakieś tajne informacje z dziedziny zmagań wywiadów, walki z terroryzmem czy mafią, ale o podstawową wiedzę o kształcie rzeczywistości społeczno-gospodarczej, której to wiedzy nie można ujawnić (rzekomemu najwyraźniej) suwerenowi.

Nie jestem ekonomistą i nie będę rozstrzygał, czy operacja zmiany systemu emerytalnego była konieczna, czy dobrze ją przeprowadzono i czy należy ją teraz skorygować, a jeśli tak, to w jaki sposób. Jakakolwiek byłaby słuszna odpowiedź na te pytania, oczywiste jest jedno: działania – wszelkie – wymagają kapitału zaufania. Twierdzenie o jego dramatycznym braku stało się oczywistością powielaną przez polityków, ekspertów, publicystów.

A jednak – „nie można powiedzieć całej prawdy"... I nikt ze znawców i praktyków jakoś nie widzi związku między niskim poziomem kapitału społecznego a tym, że „nie można". Odbędą się kolejne konferencje, których uczestnicy zgodnie załamią ręce nad tym smutnym faktem. Ktoś z tym hasłem wygra wybory, ktoś zdobędzie dziennikarskie laury, ktoś obroni habilitację... i wszyscy zgodzą się, że pewnych rzeczy nie można było powiedzieć. A równocześnie będą ubolewać nad tym, że ludzie nie chodzą na wybory i nie angażują się w życie społeczne, a polityków – nawet tych, na których głosują – uważają za bandę złodziei...

Jako obywatel i przyszły emeryt muszę mieć podstawy do elementarnego zaufania wobec aktorów życia społecznego, politycznego, gospodarczego, medialnego. Nie chodzi o naiwną wiarę w ludzką dobroć, ale o to, że ci ludzie, od których zależy mój los, mimo wszystkich słabości są raczej uczciwi niż nieuczciwi. Że politycy i urzędnicy powierzonych im środków nie rozkradną, nawet jeśli będą mieli techniczne możliwości i na krótką metę im się to opłaci. Że biznesmeni i menedżerowie, owszem, mają prawo do godziwego zysku, ale nie do rabunku, i że odróżniają jedno od drugiego. Bez tego zaufania żaden system nie będzie działał. Aby jednak taka wiara miała podstawy i nie była ślepą naiwnością, nie mogę być świadomie wprowadzany w błąd. Nie może być oczywiste, że „nie można powiedzieć całej prawdy".

Nie chodzi zresztą o samo wprowadzenie i działanie systemu emerytalnego, ale o jego społeczne konsekwencje. O tym się praktycznie nie mówi. A przecież skutkiem nowych zasad będzie w istocie rewolucja społeczna. Od wprowadzenia powszechnych emerytur państwo wzięło na siebie troskę o los ludzi, którzy już nie mogą pracować. Owszem, czyni to za nasze pieniądze, ale system przymusowego oszczędzania tworzy państwo i ono zapewnia jego funkcjonowanie. Wcześniej każdy pracował, dopóki był w stanie. Ludzie starsi pomagali w domu i w gospodarstwie, opiekowali się wnukami. Gdy już nie mogli, zajmowała się nimi rodzina. Nie zawsze ich los, zwłaszcza w uboższych grupach, wyglądał różowo.

Wprowadzenie powszechnych emerytur było rewolucją. Odtąd starzy ludzie nie byli zdani na łaskę rodziny – odpowiedzialność za ich los przejmowała wspólnota polityczna. Zbiegło się to z zupełnie nowym modelem życia społecznego i gospodarczego, w tym z zasadniczą zmianą gospodarczego znaczenia rodziny.

Teraz państwo mówi nam, a właściwie ukradkiem daje do zrozumienia, że kończy się jego odpowiedzialność, dalej mamy sobie radzić sami. Jak? Tego nie wiadomo, zwłaszcza że coraz słabsza rodzina nie przejmie dawnych obowiązków.

Mało tego – podwyższenie wieku emerytalnego, skądinąd zrozumiałe wobec wydłużania się życia i okresu sprawności, oznacza, że babcie i dziadkowie, zamiast pomagać rodzicom w wychowywaniu wnuków, będą dłużej pracować zawodowo. W tej niby-dyskusji, która polega głównie na powtarzaniu sloganów, zapomina się jakoś, że w naszej kulturze emeryci w zdecydowanej większości nie wykorzystują wolnego czasu na przyjemności, ale bardzo aktywnie włączają się w życie rodzinne, będąc często nieocenioną pomocą dla swoich dzieci.

O tym wszystkim i w ogóle o społecznych konsekwencjach obniżki emerytur w ogóle się nie mówi. Nie ma debaty, jak mamy zmodyfikować instytucje życia społecznego. Tu także „nie można powiedzieć całej prawdy"? Czy po prostu nikt nie poświęca temu uwagi? Nie wiem zresztą, co gorsze...

Autor jest publicystą i redaktorem miesięcznika „Więź"

Kiedy rząd Jerzego Buzka wprowadzał swoje sławne cztery reformy, jako redaktor miesięcznika „Więź" zamówiłem teksty omawiające te zamierzenia. Autor tekstu o emeryturach zadał najbardziej oczywiste pytanie: ile będą one wynosić?. Eksperci, w tym współautorzy nowego systemu, zachowywali się niczym akwizytorzy firm udzielających pożyczek na lichwiarski procent zapytani o wysokość oprocentowania: to bardzo skomplikowane, zależy od zbyt wielu zmiennych itp., itd. Krótko mówiąc – nie wiadomo.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?