Minister Tomasz Arabski, który zadzwonił do szefa PAP, dostał lanie ze wszystkich stron. Swoją drogą to ciekawe zjawisko, bo jeszcze pół roku temu taki telefon zapewne zostałby zwyczajnie przemilczany. Choć – wyznam szczerze – to, że minister dzwonił do szefa PAP, wcale mnie nie dziwi. Takie telefony wykonywali politycy chyba wszystkich poprzednich rządów. Taką już mają mentalność. Po polskich politykach nie spodziewam się zatem cudownych nawróceń, szczególnie po tych, którzy publicznie mówią, że nie chcą wpływać na media, a po cichu robią to nader intensywnie.
Gorszym błędem niż ten popełniony przez ministra jest ten popełniony przez dziennikarzy. Otóż szef agencji informacyjnej nie powinien takiego polecenia, prośby czy choćby sugestii brać pod uwagę. Wiem, są kraje demokratyczne, których władze – zwłaszcza jeśli chodzi o politykę zagraniczną – wpływają na media i media tym wpływom ulegają. Ale nie uważam tego za dobry obyczaj. To szkodliwe dla demokracji, dla mediów, dla kontroli władzy.
Pytanie, które chciał zadać dziennikarz PAP, było bardzo nie na rękę rządowi, zwłaszcza podczas wizyty w Izraelu. Ale takich pytań, które są nie na rękę, codziennie pada wiele. Są wśród nich mądre i głupie. Potrzebne i niepotrzebne. Tyle że szef Kancelarii Premiera nie jest od tego, by te dylematy rozstrzygać. Nawet jeśli jest byłym dziennikarzem.
Natomiast szef największej w kraju agencji informacyjnej nie powinien takim naciskom ulegać. Tym bardziej że serwisy PAP docierają do niemal wszystkich redakcji w kraju, a za ich pośrednictwem – do milionów odbiorców. Bezstronność agencji i nieuleganie presji polityków są kluczowe dla jej wiarygodności. Zdają sobie z tego sprawę rzetelni dziennikarze Polskiej Agencji Prasowej, których miałem okazję poznać.
Rola szefa PAP nie jest łatwa. To instytucja ciągle w 100 procentach zależna od Skarbu Państwa. W wywiadzie dla „Polityki" premier Donald Tusk mówi wprost: „to państwowa agencja". Jej władze są powoływane przez polityków albo przynajmniej z akceptacją polityków.