Chodzi o moje zastrzeżenia do treści przeprosin Bronisława Komorowskiego za Jedwabne. Poczułem ulgę. Olejnik mogła napisać, że marzę, aby tańczyć na grobach. Mogła, ale tego nie zrobiła.
"Naród musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał sprawcą" – cytuje prezydenta Olejnik, po czym pyta, czy to jest oskarżanie całego narodu o współsprawstwo. Proponuję ćwiczenie.
– Monika Olejnik musi uznać tę niełatwą prawdę, że jest złodziejką kieszonkową – oznajmiam. A ktoś tłumaczy: ale czy to znaczy, że się posądza słynną dziennikarkę o kieszonkowe kradzieże?
Najbardziej wzrusza wskazanie mi przez Olejnik książki do czytania. Wizja, jak siedzę z Moniką na tarasie i przerzucamy się wiedzą z historycznych lektur, trąci idyllą. Ale zmącił ją inny fragment: "Niechęć do prezydenta Komorowskiego jest tak wielka, że cokolwiek by zrobił, nie zadowoli Zaremby". Psychoanalityczka Olejnik tak orzeka, bo mam inne zdanie niż sympatyczny pan prezydent. Ale ilekroć redaktorka Olejnik zauważa moje teksty, jest z nich niezadowolona. Czyżby jej niechęć do Zaremby była tak wielka, że cokolwiek on napisze, jej nie zadowoli?
Inna pani napisała w mojej sprawie pryncypialny list do "Wyborczej". Jest zawodową dziennikarką, popełniła ten sam tekst w Internecie pod nazwiskiem. Ale w liście jest Moniką L. Żeby imitować gniew ludu? Przezwała mnie w nim "superpatriotą", streściła moje poglądy – nie chcę przepraszać nikogo za nic. Ale zapytała też, czy nie chcę przeprosin od Rosjan za Katyń. Bo napisałem, że wina narodu jest bezsporna tam, gdzie zbrodnię popełniano za przyzwoleniem narodu. A Stalin był dyktatorem.