Powołanie rządu po wyborach parlamentarnych 2011

Prezydent powinien wziąć pod uwagę, czy polityk, któremu powierza misję tworzenia rządu, jest w stanie uzyskać poparcie w Sejmie – przypomina konstytucjonalista

Publikacja: 18.09.2011 19:58

Profesor Piotr Winczorek

Profesor Piotr Winczorek

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Na pierwszym posiedzeniu nowo wybranego Sejmu prezes Rady Ministrów składa na ręce prezydenta dymisję rządu. Prezydent musi tę dymisje przyjąć, ale nie oznacza to, że rząd kończy w ten sposób pracę, ponieważ powierza mu się dalsze sprawowanie obowiązków, aż do czasu powołania nowej Rady Ministrów.

Gdy rzecz przebiega sprawnie, stan przejściowy trwa kilkanaście dni. Gdy pojawiają się przeszkody, przedłużyć się może do dziesięciu tygodni, a nawet kilku miesięcy. Taka sytuacja zaistniałaby, gdyby rząd nie został skutecznie utworzony mimo wyczerpania wszystkich konstytucyjnych możliwości, przez co prezydent musiałby skrócić dopiero rozpoczętą kadencję Sejmu, rozpisując przedterminowe wybory. Nie byłoby mimo to pewne, czy po tych wyborach dałoby się powołać nowy rząd, kładąc kres działaniu gabinetu przejściowego, ale w swym politycznym składzie dotychczasowego. Miejmy jednak nadzieję, że sytuacja taka się nie pojawi, chociaż trudności z tworzeniem rządu doprowadzają niekiedy do długotrwałego pata politycznego. Tak ostatnio stało się w Belgii.

Każdy pełnoprawny obywatel

Jedno z ważniejszych pytań, które trzeba sobie postawić w związku z procedurą formowania nowej Rady Ministrów, dotyczy roli prezydenta w tym procesie. Konstytucja RP stanowi w art. 154 ust. 1, że prezydent desygnuje prezesa Rady Ministrów, który proponuje jej skład. Desygnowanie oznacza, że dana osoba otrzymuje upoważnienie do skompletowania grona ministrów, a gdy się to powiedzie, zostaje powołana wraz z pozostałymi członkami Rady przez prezydenta na jej szefa.

Konstytucja nie uzależnia decyzji głowy państwa w tej kwestii od żadnych warunków natury politycznej. Desygnowanym na premiera może zostać każdy pełnoprawny obywatel polski. W szczególności nieznany jest naszej ustawie zasadniczej ani też nie istnieje jako uzus prawny wymóg, aby osobą taką był przywódca lub czołowy polityk partii, która w wyborach parlamentarnych uzyskała największe poparcie i dysponuje w Sejmie najliczniejszym klubem.

Gdy spojrzeć na praktykę polską ostatnich 22 lat, desygnowanymi, a następnie powoływanymi na stanowisko premiera bywali rozmaici politycy – zarówno szefowie partii w wyborach zwycięskich (np. Jarosław Kaczyński) jak i politycy, którzy do grona przywódców partii nie należeli i zajmowali w niej dalsze pozycje (np. Kazimierz Marcinkiewicz). Mieliśmy premierów będących szefami stronnictw, które w wyborach uzyskiwały stosunkowo niewiele mandatów (np. Waldemar Pawlak), a niekiedy też i takich, które w Sejmie były ugrupowaniami w istocie drugiego planu (np. Jan Olszewski).

System westminsterski

Spotyka się niekiedy pogląd, że prezydent desygnując na premiera osobę wywodzącą się ze stronnictwa, które nie zdobyło największej liczby głosów i mandatów, naruszyłby zasady demokracji, a może i przepisy konstytucji. Nie jest to prawda. Oczywiście, lepiej by może było, aby premierem został polityk będący przywódcą partii bezapelacyjnie zwycięskiej (o ile w wyborach proporcjonalnych o pełnym zwycięstwie w ogóle można mówić). Lecz to tylko rodzaj politycznego życzenia, a nie zasada ustrojowa.

Taka zasada pojawia się natomiast w systemie westminsterskim (brytyjskim), w którym mamy do czynienia z okręgami jednomandatowymi i ustalaniem w nich wyników wyborów wedle reguły first-past-the-post (większości zwykłej). Sprzyja to kształtowaniu się systemu w zasadzie dwupartyjnego z trzecią partią wyraźnie mniejszościową (byli nią przez dziesiątki lat liberałowie), kilkoma reprezentowanymi w Izbie Gmin w ilościach śladowych oraz tworzeniu rządów jednopartyjnych opartych na solidnej większości parlamentarnej.

Rządy koalicyjne były tu formowane wyjątkowo, choć po wyborach w 2010 r. tak się właśnie stało. Konserwatyści dysponowali w ich wyniku  305 miejscami, co nie dawało im większości bezwzględnej w  650-osobowej Izbie Gmin (laburzyści mieli ich 255). Dlatego też, by móc utworzyć rząd, zawarli koalicję z liberalnymi demokratami (57 mandatów). W Wielkiej Brytanii głosowanie w wyborach parlamentarnych wyłania nie tylko partię dominujacą, ale jest de facto wyborem szefa rządu. Monarcha powołuje zatem na premiera przywódcę stronnictwa najsilniejszego.

Skutecznie  utworzyć rząd

W Polsce i innych krajach o wielopartyjnej strukturze i wyborach proporcjonalnych sytuacja, w której bezapelacyjnie większościowe okazuje się tylko jedno stronnictwo, zdarza się rzadko. Na ogół, aby skutecznie utworzyć rząd, potrzebne jest powołanie wielopartyjnej (a przynajmniej dwupartyjnej) koalicji.

Jednym z fundamentalnych założeń systemu parlamentarno-gabinetowego, jaki funkcjonuje w naszym kraju, jest to, że rząd musi, poza powołaniem przez prezydenta, posiadać zaufanie Sejmu. Jest ono udzielane bezwzględną większością głosów oddanych w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Praktycznie rzecz biorąc, rząd taki musi dysponować poparciem nie mniej niż 231 parlamentarzystów.

Prezydent zatem powinien brać pod uwagę, czy polityk, któremu powierza misję tworzenia rządu, a później powołuje na szefa Rady Ministrów, jest w stanie uzyskać w Sejmie takie poparcie. Jeśli nie jest to możliwe, powinien szukać osoby, która takimi możliwościami dysponuje, nawet jeśli nie jest przewodniczącą partii posiadającej najwięcej mandatów parlamentarnych. Skuteczna koalicja może być bowiem zbudowana przez partie w Sejmie mniej liczne.

Trzeba także pamiętać, że nieudana misja tworzenia rządu w oparciu o desygnację dokonaną przez prezydenta prowadzi do tzw. drugiego kroku, w którym Sejm sam wybiera premiera oraz proponowanych przez niego ministrów, ale czyni to również bezwzględną większością głosów. Prezydent ogranicza się wówczas do wręczenia aktów powołania jego członkom. A więc znowu w grę wchodzi zdolność do tworzenia rządu większościowego – jednopartyjnego lub koalicyjnego.

Dopiero w trzecim kroku premier i rząd powołany przez prezydenta może się zadowolić poparciem zwykłej większości głosów w Sejmie (więcej "za" niż "przeciw"). Teoretycznie możliwe byłoby uzyskanie poparcia jednym głosem przy pozostałych wstrzymujących się. Ale nawet gdyby wsparło rząd 230 posłów, byłby to rząd mniejszościowy, podatny na obalenie w rezultacie konstruktywnego wotum nieufności.

To, co da się dziś przewidzieć na podstawie sondaży przedwyborczych (wiem, że niedoskonałych), to powołanie rządu koalicyjnego, czy to z dominującą rolą PiS, czy też PO. Mało prawdopodobne wydaje się tworzenie rządu przez polityka wywodzącego się z szeregów PSL, SLD lub innej partii. Lecz każda z tych partii może być w osobie swojego czołowego lub mniej eksponowanego polityka powołana przez prezydenta do tworzenia Rady Ministrów. Nie jest także niemożliwe utworzenie rządu pozapartyjnego. Czy będzie to partia zwycięska, przegrana, czy w ogóle partie nie będą w nim uczestniczyć – nie ma znaczenia konstytucyjnego. Znaczenie takie ma zdolność rządu do uzyskania wotum zaufania w nowo wybranym Sejmie.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, znawcą tematyki konstytucyjnej, stałym współpracownikiem "Rzeczpospolitej"

Na pierwszym posiedzeniu nowo wybranego Sejmu prezes Rady Ministrów składa na ręce prezydenta dymisję rządu. Prezydent musi tę dymisje przyjąć, ale nie oznacza to, że rząd kończy w ten sposób pracę, ponieważ powierza mu się dalsze sprawowanie obowiązków, aż do czasu powołania nowej Rady Ministrów.

Gdy rzecz przebiega sprawnie, stan przejściowy trwa kilkanaście dni. Gdy pojawiają się przeszkody, przedłużyć się może do dziesięciu tygodni, a nawet kilku miesięcy. Taka sytuacja zaistniałaby, gdyby rząd nie został skutecznie utworzony mimo wyczerpania wszystkich konstytucyjnych możliwości, przez co prezydent musiałby skrócić dopiero rozpoczętą kadencję Sejmu, rozpisując przedterminowe wybory. Nie byłoby mimo to pewne, czy po tych wyborach dałoby się powołać nowy rząd, kładąc kres działaniu gabinetu przejściowego, ale w swym politycznym składzie dotychczasowego. Miejmy jednak nadzieję, że sytuacja taka się nie pojawi, chociaż trudności z tworzeniem rządu doprowadzają niekiedy do długotrwałego pata politycznego. Tak ostatnio stało się w Belgii.

Pozostało 84% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika
Opinie polityczno - społeczne
Tusk wygrał z Kaczyńskim, ograł koalicjantów. Czy zmotywuje elektorat na wybory do PE?