Nie idę na wybory - wybory parlamentarne 2011 - Bugaj

Nie jest prawdą, że udział w wyborach jest obywatelskim obowiązkiem. Wręcz przeciwnie – jest faktyczną zgodą na patologiczne praktyki polityków – zauważa publicysta.

Aktualizacja: 27.09.2011 22:31 Publikacja: 27.09.2011 19:35

Ryszard Bugaj

Ryszard Bugaj

Foto: Fotorzepa, dp Dominik Pisarek

Red

Przed tymi wyborami – jak przed poprzednimi – liczni politycy, dziennikarze, a przede wszystkim celebryci nawołują do wzięcia w nich udziału. Dołączył do nich prezydent. Wszyscy przekonują, że to obywatelski obowiązek, a przede wszystkim podkreślają, że "nieobecni nie mają racji".

To silna presja. Nic dziwnego, że wielu deklaruje udział w wyborach, mimo że tego nie planują. Ale jest przecież także wielu, którzy tej presji ulegają realnie i głosują tak, jak się skreśla numery w totolotku. Rytualny udział w wyborach rzadko jest jednak krytykowany, natomiast tym, którzy zostają w domu, przypisuje się deficyt obywatelskiej aktywności i/lub zwykłe lenistwo. Jednak wielu zostaje w domu, bo ocenia, że wybory są manipulacją, albo dlatego, że nie mają "swojej partii".

Scena zastygła

W okresie komunistycznym wybory były kompletną fikcją. Inaczej od 1989 r. Funkcjonowanie sceny politycznej budziło rozliczne wątpliwości, ale uzasadniona wydawała się ocena, że to czas krystalizacji systemu partyjnego. To nie nastąpiło, a ściślej biorąc, dokonało się w formie bardzo szczególnej.

Pierwszy ostry sygnał to wybory w 2001 r. Trudno było mieć wątpliwości, że scena polityczna się krystalizuje, ale też zastyga w jednostronnie liberalnej formule. Wprawdzie SLD, który wygrał, szermował hasłami socjalnymi (Leszek Miller liczył zamarzniętych i rozprawiał o głodnych dzieciach), na co nabrało się sporo ludzi, ale właściwie było jasne, że ta lewicowa retoryka to czysta propaganda, za którą stoi rwące się do stołków postkomunistyczne środowisko i jego biznesowe zaplecze. SLD nie zawiódł ani jednych, ani drugich.

W 2005 r. PiS rzucił jednak hasło "Solidarnej Polski" i można było przypuszczać (ja – przyznaję – potraktowałem to serio), że krystalizuje się alternatywna siła polityczna, skłonna reprezentować interesy dużych grup społecznych, twardo bronić suwerennej pozycji polskiego państwa i przeciwstawić się oligarchizacji życia politycznego.

Ale wkrótce się okazało, że Solidarną Polskę będzie budować Zyta Gilowska – główna figura Polski Liberalnej. Obrona suwerenności państwa znalazła się w rękach Anny Fotygi, a walką z oligarchią zajęli się Zbigniew Ziobro z Mariuszem Kamińskim. Z pewnością nie powstała społecznie wrażliwa prawica. Powstała jeszcze jedna partia władzy gotowa posługiwać się instrumentalnie wyborczymi hasłami.

Bez alternatywy

W tych wyborach osoby o orientacji liberalnej mogą głosować na PO. Muszą oczywiście przymknąć oko choćby na aferę hazardową i zaakceptować polityczny cynizm. Donald Tusk, Jacek Rostowski (i inni) są jednak w sprawach społecznych i gospodarczych szczerymi liberałami, choć – na szczęście – nie dogmatykami (jak Leszek Balcerowicz).

Ludzie zamożni mają prawo wierzyć, że – w granicach politycznych możliwości – PO będzie zdecydowanie bronić ich interesów. Ich podatki dochodowe (mimo że prawie nic nie płacą) nie zostaną podwyższone i utrzymana zostanie liniowa stawka podatkowa dla najbogatszych samozatrudnionych (wprowadzona przez Millera i SLD). Podatek liniowy nie zostanie oczywiście wprowadzony, bo... w uczciwej formule nie byłby tak korzystny dla najzamożniejszych jak obecny system.

Z tych samych powodów nawet najbogatsi samozatrudnieni będą nadal płacić symboliczną składkę ubezpieczeniową. Jeżeli ktoś ma pieniądze, to może też liczyć, że wyprzedaż państwowego majątku będzie prowadzona aż "do dna". Pozostali będą się musieli zadowolić orlikami i świetlikami. Muszą też pamiętać, że VAT może wzrosnąć, a wiek emerytalny będzie wydłużony.

Kłopot w tym, że ci, którzy liberalnej opcji nie akceptują, nie mają wyboru. Choć kryzys skłania do wielkich przewartościowań, to trudno w programie głównej partii opozycyjnej dostrzec choćby zarys spójnej alternatywy. To po części skutek deficytu intelektualnego, a po części rezultat wyborczej gry. Zresztą, gdyby taki program został zarysowany, to nie usuwałoby to kwestii jego wiarygodności.

Niepoważna oferta

Tym bardziej – choć z różnych powodów – trudno poważnie traktować ofertę SLD i PSL, o PJN i Palikocie nie wspominając. SLD może oczywiście napisać dowolne rzeczy (choć na wszelki wypadek pisze mętnie), bo tak jak w przeszłości zupełnie nie ma to praktycznego znaczenia. Liczy się to, że na listach tej partii znowu brylują dawni komunistyczni liderzy. Z postulatów programowych ważny jest chyba tylko jeden: likwidacja IPN.

Nie wydaje mi się też, by realne znaczenie miał program PSL. W latach 90. wydawało się, że PSL (jego działacze mówią o stuletniej tradycji, zapominając o 40 latach ZSL, z którego się wywodzą) odzyska swoją tożsamość partii reprezentującej wieś. Tak się niestety nie stało. Działacze mają bezwzględny priorytet dla stołków, a to oznacza, że godzą się na status "przybudówki" przy większym partnerze.

PJN na samym starcie wzbudził nadzieję (muszę przyznać – zadzwoniłem z gratulacjami do p. Joanny Kluzik-Rostkowskiej), ale bardzo rychło się okazało, że to po prostu osoby, które odstawił od piersi Jarosław Kaczyński – wcześniej (na ogół bez jakichkolwiek zastrzeżeń) akceptujące politykę PiS i prezesa. Trudno w tym ugrupowaniu dopatrzeć się jakiejkolwiek tożsamości, choć wydaje się, że ich zamiarem jest przelicytować PO liberalno-rynkowym radykalizmem. Natomiast żałosne jest ich ujadanie na PiS (celują w tym Elżbieta Jakubiak i Michał Kamiński).

Z liberalnej (a właściwie libertariańskiej) strony, Platformę próbuje też obejść Palikot. Wykombinował, że to wolna przestrzeń. Merytoryczna ocena tej orientacji nie ma jednak kompletnie znaczenia, bo to partia jednoosobowa, a tej osobie – moim zdaniem – nie należy podawać ręki. Jeżeli w tej sprawie można było mieć wątpliwości jeszcze po manifestacji ze świńskim łbem, to chyba nie można już ich mieć po porównaniu Lecha Kaczyńskiego z mordercą księdza Jerzego Popiełuszki.

Nieświeże jaja

To nie przypadek, że wielu ankietowanych nie może się zdecydować, na kogo głosować. Część z nich pewnie coś wylosuje, a część zostanie w domu. Tak się dzieje, gdy w wyborczym koszyku nie ma partii choćby w przybliżeniu tym ludziom odpowiadającej.

Teoretycznie dla "losowania" i absencji jest alternatywa: pójść do urny i skreślić wszystkich. To możliwość z pewnością rozsądniejsza i etycznie bardziej jednoznaczna niż "losowanie", ale czy należy ją uznać za właściwszą także od absencji? Nie sadzę.

Obecność przy urnie i skreślenie oznacza kontestację sceny politycznej, ale nie samego systemu, który tę scenę polityczną skutecznie petryfikuje. Dwie kwestie są kluczowe: progi wyborcze i sposób finansowania działalności politycznej.

Progi wyborcze są bardzo wysokie. Gdyby w Polsce była "normalna" frekwencja (np. 75 proc.), to ich sforsowanie wymagałoby uzyskania poparcia prawie  1,2 mln wyborców. Swego czasu te progi zostały ustalone przez egzotyczną koalicję (SLD – KPN – UD), rzekomo dla przeciwstawienia się rozdrobnieniu parlamentu, a naprawdę w nadziei, że zapewni to więcej władzy własnemu ugrupowaniu (w tym czasie UD proponowała konstytucję marginalizującą parlament i zabiegała "o dekrety"). Scena polityczna została skutecznie usztywniona i tylko przez wielką pychę środowiska UD i nieokiełznany populizmo KPN partie te zdołały wypaść z gry.

W normalnym trybie ugrupowanie polityczne może osiągnąć znaczące poparcie, jeżeli wcześniej... jest reprezentowane w parlamencie i zdoła się pokazać (to warunek konieczny, ale niewystarczający). Progi jednak parlamentarny debiut w wysokim stopniu utrudniają, a w rezultacie powstaje polityczny kartel – wyborcy mają w koszyku ciągle te same – często nieświeże – jaja.

Kruk krukowi...

Obecny system finansowania przeforsował PiS. Opiera się on – generalnie słusznie – na dotacjach budżetowych. Takie rozwiązanie sprzyja wyrównaniu zdolności reprezentowania grup o niższym statusie materialnym – przeciwdziała podporządkowaniu demokracji pieniądzowi.

Rzecz jednak w tym, że ustanowiono bardzo wysokie dotacje (nawet po ostatnich ograniczeniach) i przydziela się je dla ugrupowań, które uzyskały wcześniej wysokie poparcie wyborcze. Te dotacje partia otrzymuje przez cztery lata nawet, gdy z czasem utraci poparcie wyborców. Ponadto system jest nieszczelny i można "organizować" dodatkowe pieniądze, a potem wszystko wydać na zwykłą propagandę. Finansowanie partii utrwala polityczny kartel.

Konsekwencją "kartelu" jest nie tylko ograniczenie politycznej konkurencji, ale i wykształcanie się partykularnych interesów całej klasy politycznej. Politycy grają wyuczone role i wiodą teatralne spory. Ale są sprawy tabu. Gdy TVN24 pokazała eurodeputowanych podpisujących listę obecności na posiedzeniu komisji polskiego Sejmu (dodatkowe 303 euro), w której nie uczestniczyli, to nie wywołało to politycznych reakcji. Gdy właśnie prezydent Komorowski odmówił zwolnienia Aleksandra Kwaśniewskiego z tajemnicy jako świadka w śledztwie dotyczącym nielegalnego więzienia CIA na Mazurach (co pewnie zaowocuje jego umorzeniem), to nie pojawiły się żadne głosy oburzenia. Obydwa te zdarzenia (i wiele innych) można opisać przysłowiem: kruk krukowi...

Zakaz konkurencji

Zamknięcie sceny politycznej stanowi zasadniczą przyczynę jej koślawego kształtu. Czy udział w wyborach może to zmienić? Pytanie wydaje mi się retoryczne. Ale udział w wyborach jest też faktyczną zgodą na patologiczne praktyki. Politycy nie tylko robią prawie wszystko, by ukryć swoje rzeczywiste zamiary (zresztą często żadnych skrystalizowanych zamiarów nie mają), tańczą, kopią piłkę, składają "gospodarskie" lub "współczujące" wizyty, rozdają jabłka i "badają ceny" (zawsze z udziałem telewizyjnych kamer), ale przede wszystkim są często "aktorami do wynajęcia". Te ostatnie praktyki rozszerzają się szybko od kilku lat.

Andrzej Celiński (zasłużony opozycjonista, a potem przez lata nieaktywny parlamentarzysta UD i UW) stał się swego czasu nagle wice-Millerem i – oczywiście – ministrem. Ikona opozycji antykomunistycznej Bogdan Borusewicz tuż przed wyborami zmienia partyjne barwy (był związany z PiS, przeszedł do PO) i jest marszałkiem Senatu. Radosław Sikorski był przez lata bojownikiem PiS, ale potem domagał się "dorżnięcia pisowskiej watahy". Przykłady można mnożyć. Nie ma nawet – jak w biznesie – okresu, w którym nie można pracować dla konkurencji.

Ale ekstremalnych praktyk transferowych dopiero doświadczamy za sprawą Bartosza Arłukowicza i Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Szczególnie drastyczny jest ten pierwszy przypadek. Sprawny polityk opozycji ostro krytykując rząd, jednocześnie negocjuje warunki przejścia do tego rządu. Krótko przed wyborami otrzymuje stanowisko ministra (specjalnie dla niego stworzone) i gwarancję jedynki z listy PO. Nie jest to korupcja w sensie kodeksowym – to  gorsza jej odmiana: korupcja polityczna.

Odmowa etycznie słuszna

Może ktoś powiedzieć: to naganne praktyki jednostek. Nie, to system. Przecież wielkie zgromadzenia SLD, PiS, PO hucznymi brawami wspierały transfery. Politycy są dzisiaj słabiej związani ze swoimi ugrupowaniami niż piłkarze z klubami.

Nawet pokraczny system demokratyczny jest lepszy od autorytarnego. Jest też faktem, że podobne patologie występują w krajach "dojrzałej" demokracji. Mogliśmy obserwować zachowania potencjalnego kandydata francuskich socjalistów na prezydenta: między spotkaniem z żoną i obiadem z córką pospiesznie spółkował z hotelową sprzątaczką i był oskarżony o gwałt. A Berlusconi?

Na ich tle zachowania ludzi polskiej polityki jawią się jako powściągliwe. Także nasz system na tle innych nie jest szczególnie patologiczny. Nie wydaje się jednak, byśmy powinni akceptować rodzime "niedostatki". Są wystarczająco poważne, by się martwić o kondycję polskiej demokracji. Szczególnie teraz, gdy idą dużo trudniejsze czasy.

Nie mam bezwzględnej pewności, ale mam przekonanie, że przebudowa systemu będzie możliwa dopiero, gdy większość klasy politycznej zauważy, iż ludzie obecnego systemu nie akceptują. Odmowa udziału w wyborach wydaje mi się zachowaniem racjonalnym i dopuszczalnym. Także etycznie słusznym.

Nie jest prawdą, że udział w wyborach jest obywatelskim obowiązkiem. Konstytucja wyraźnie precyzuje obowiązki: obrona ojczyzny i płacenie podatków. Udział w wyborach to prawo obywatelskie. Nie gorszym prawem jest odmowa głosowania.

Autor jest publicystą,  ekonomistą i politykiem.  Był twórcą i liderem Unii Pracy

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?