Przed tymi wyborami – jak przed poprzednimi – liczni politycy, dziennikarze, a przede wszystkim celebryci nawołują do wzięcia w nich udziału. Dołączył do nich prezydent. Wszyscy przekonują, że to obywatelski obowiązek, a przede wszystkim podkreślają, że "nieobecni nie mają racji".
To silna presja. Nic dziwnego, że wielu deklaruje udział w wyborach, mimo że tego nie planują. Ale jest przecież także wielu, którzy tej presji ulegają realnie i głosują tak, jak się skreśla numery w totolotku. Rytualny udział w wyborach rzadko jest jednak krytykowany, natomiast tym, którzy zostają w domu, przypisuje się deficyt obywatelskiej aktywności i/lub zwykłe lenistwo. Jednak wielu zostaje w domu, bo ocenia, że wybory są manipulacją, albo dlatego, że nie mają "swojej partii".
Scena zastygła
W okresie komunistycznym wybory były kompletną fikcją. Inaczej od 1989 r. Funkcjonowanie sceny politycznej budziło rozliczne wątpliwości, ale uzasadniona wydawała się ocena, że to czas krystalizacji systemu partyjnego. To nie nastąpiło, a ściślej biorąc, dokonało się w formie bardzo szczególnej.
Pierwszy ostry sygnał to wybory w 2001 r. Trudno było mieć wątpliwości, że scena polityczna się krystalizuje, ale też zastyga w jednostronnie liberalnej formule. Wprawdzie SLD, który wygrał, szermował hasłami socjalnymi (Leszek Miller liczył zamarzniętych i rozprawiał o głodnych dzieciach), na co nabrało się sporo ludzi, ale właściwie było jasne, że ta lewicowa retoryka to czysta propaganda, za którą stoi rwące się do stołków postkomunistyczne środowisko i jego biznesowe zaplecze. SLD nie zawiódł ani jednych, ani drugich.
W 2005 r. PiS rzucił jednak hasło "Solidarnej Polski" i można było przypuszczać (ja – przyznaję – potraktowałem to serio), że krystalizuje się alternatywna siła polityczna, skłonna reprezentować interesy dużych grup społecznych, twardo bronić suwerennej pozycji polskiego państwa i przeciwstawić się oligarchizacji życia politycznego.