We współczesnym biznesie furorę robi pojęcie outsourcingu. Oznacza ono przekazywanie wielu zadań firmom zewnętrznym. Po co samemu zajmować się systemami informatycznymi albo szkoleniem pracowników, skoro można to zlecić komuś, kto zrobi to taniej i lepiej. Jak się okazuje – przy pewnych zastrzeżeniach – pojęcie outsourcingu można zastosować także w stosunku do relacji organizacji partyjnych z intelektualistami. Ale po kolei.
A więc dawniej było prosto. Mieliśmy SLD, które pogrywało sobie antyklerykalizmem, ale bez przesady – ot, jakiś wypad na bocznych liniach frontu, spalenie kilku wiosek i trochę gromkich okrzyków. Ponieważ na SLD głosowało wielu katolików, a gniew biskupów był srogi i dla lewicy, te akcje nie mogły być ani długotrwałe, ani specjalnie spektakularne.
I wtedy SLD wymyślił sobie outsourcing. Antyklerykalizm przeniósł do instytucji zaprzyjaźnionych, oficjalnie niezwiązanych z samą partią. Podobny zabieg zastosowano w przypadku komunistycznych sentymentów. Dzięki temu radykalne grupy były trzymane w bezpiecznej odległości od partii matki, ich wpływ na nią został skutecznie ograniczony, ale Sojusz nie tracił cennych głosów tych niszowych grup.
SLD nie potrafił jednak jeszcze wykorzystać wszystkich korzyści, jakie daje outsourcowanie aktywności ideologicznych. Wyzyskał jeden aspekt: koszty. Trzymanie takich grup na zewnątrz nie powoduje strat powstających w wyniku kumulowania się negatywnego elektoratu.
Więcej udało się dopiero Platformie Obywatelskiej. Platforma postawiła nie tylko na cięcie kosztów (choć i jej zależy na tym, by nie tracić katolików), ale partia rządząca skorzystała nie tylko na kosztach, lecz także na jakości.