Gdyby ilość dyskusji telewizyjnych, analiz publicystycznych, udzielanych przez liderów rodzimej lewicy wywiadów przekładała się na wynik wyborczy, to lewica już mogłaby mówić o powyborczej reaktywacji. A kryzys, o którym tyle się dziś rozprawia, byłby już tylko wspomnieniem. Im jednak więcej się o lewicy mówi, im więcej złotych recept jej liderzy i związani z nią intelektualiści obwieszczają, tym bardziej człowiek ma poczucie, że lewa strona sceny politycznej znalazła się w kleszczach.
Można oczywiście powtarzać, jak czyni to choćby twórca największych sukcesów SLD, prezydent Aleksander Kwaśniewski, że w Polsce idzie pogoda dla lewicy. To przekonanie podzielają także nie tylko inni liderzy „starej lewicy", choćby Leszek Miller, ale i „młodej lewicy", jak choćby Sławomir Sierakowski. Skąd, po najgorszym wyniku wyborczym w historii III RP, tak dobre samopoczucie?
Skazani na sukces?
Trzy czynniki w oczach lewicowych liderów mają ten optymizm usprawiedliwiać. Po pierwsze, czynnik zewnętrzny, obiektywny. To, rzecz jasna, kryzys gospodarczy, który coraz mocniej puka do europejskich drzwi. A więc i polskich. A każdy kryzys kapitalizmu w obecnym jego wydaniu to przecież woda na lewicowy młyn.
Tyle że obserwując to, co się dzieje w Europie, można odnieść wrażenie, że kryzys ostatecznie pokazuje słabość lewicy. W sensie politycznym nie znalazła ona jeszcze racjonalnej odpowiedzi. Krótko: choć neoliberalna ideologia i budowany na jej podstawie system ekonomiczny wali się niczym domek z kart, lewica nie może powiedzieć, że łapie wiatr w żagle.
Po drugie, prosty rachunek powyborczy. Jeśli dodamy do 10 proc. uzyskanych w wyborach przez Ruch Palikota 8 proc. SLD, to mamy niemal 20 proc. Jest się więc o co bić, powtarzają liderzy lewicy. I chcą o tę jedną czwartą społeczeństwa, które lewicowość ponoć ma we krwi, walczyć do upadłego.