W artykule „Outsourcing polityczny" („Rzeczpospolita", nr 234, 07.10.2011) Mateusz Matyszkowicz tak oto diagnozuje relacje pomiędzy polską inteligencją a klasą polityczną: „Inteligenci rozpuścili polityków. Przestali być siłą zdolną do wywierania nacisku na polityczny establishment. Stali się podwykonawcami partyjnego przekazu".
Teza to wyrazista, zaczepna i kontrowersyjna, ale przez to tym bardziej ciekawa i obiecująca interesującą argumentację. W miarę jednak jak autor przystępuje do jej dowodzenia, okazuje się coraz mniej wiarygodna. Przywoływane argumenty nie tylko nie są zgodne z rzeczywistością, nie tylko nie przystają do siebie, ale ostatecznie najzwyczajniej sobie przeczą. Kolejne paragrafy przypominają strzępki zasłyszanych tu i ówdzie racji, które autor pospiesznie owija taśmą w postaci tezy o serwilizmie polskiej inteligencji. Koniec końców wszystko się jednak rozpada, zostawiając czytelnika w samym środku tego bałaganu. Zamiast od końca zacznijmy jednak od początku.
Po co partii inteligent?
Elektorat współczesnych, masowych partii politycznych jest skrajnie zróżnicowany i to, co podoba się jednej jego części – dajmy na to młodzieży uniwersyteckiej – może zniechęcać drugą – na przykład robotników w średnim wieku. Z tego powodu wielkie ugrupowania, dążąc do pozyskania maksymalnej liczby głosów, nie mogą sobie pozwolić na radykalizm. Muszą podobać się wszystkim, mówi Matyszkowicz, a do tego potrzebna jest odpowiednia doza programowej nieokreśloności. Co jednak zrobić z grupami obywateli, które na tę intencjonalną mglistość się nie godzą i domagają się jasnych deklaracji? Z obawy przed zniechęceniem innych wyborców nie wolno udzielić im otwartego poparcia, ale ich pozyskanie można zlecić „instytucjom zaprzyjaźnionym". To rozwiązanie idealne – jako że oficjalnie nie są związane z partią, instytucje te nie odstraszają swoim radykalizmem ostrożniejszych obywateli, a jednocześnie przyciągają tych, domagających się jednoznacznych postulatów. Do przekonania „radykałów" potrzebny jest jednak ktoś budzący zaufanie, ktoś cieszący się szacunkiem, ktoś taki jak inteligent właśnie. Rozumując w ten sposób partie polityczne zaczynają wspierać różnego rodzaju środowiska intelektualne, przekształcając je powoli w naganiaczy wybranych części swojego elektoratu.
Dopóki Matyszkowicz operuje na bezpiecznym gruncie teorii jego argumentacja prezentuje się zgrabnie i przekonująco. Problem, jak to często bywa, stwarza jednak niesforna empiria. Otóż pierwszym polskim praktykiem tytułowego „outsourcingu politycznego" był zdaniem autora artykułu Sojusz Lewicy Demokratycznej, który podwykonawcom zlecił swoją działalność antyklerykalną. Jako pionier na tym polu Sojusz odniósł sukces jedynie połowiczny – nie udało mu się przekonać do siebie przeciwników Kościoła, ale przynajmniej nie stracił tych, którzy, choć lewicowi, z Kościołem wojować nie chcą. Zdaniem publicysty dużo lepiej poradziła sobie z tym samym zadaniem Platforma Obywatelska, dzięki zręcznemu outsourcingowi nadal nęcąca wszystkich – niezależnie od ich stosunku do Kościoła.
Pech chciał, że zaledwie dwa dni po publikacji artykułu co dziesiąty polski wyborca poważnie naruszył teorię Matyszkowicza, głosując – najczęściej właśnie kosztem SLD i PO – na partię radykalnie (jak na polskie standardy) antyklerykalną. Okazało się, że przemyślne manewry Sojuszu i Platformy prowadzone z pomocą pracujących dla nich inteligentów spełzły na niczym. Środowiska intelektualne poniosły klęskę. Które środowiska? Problem w tym, że tego właśnie nie wiemy. Kto tak niefortunnie przysłużył się SLD, kto nie pomógł Platformie? Autor nie wymienia żadnych konkretów. Czyni za to komentarz inny, co najmniej dziwaczny, sugerując, że sukces RPP leżał tak naprawdę... w interesie obu tych partii, ponieważ poprzez pojawienie się w Sejmie Palikot „zwiększa możliwości koalicyjne swoich dawnych kolegów", dzięki czemu „oponenci PiS mogą grać na kilku fortepianach". Czy to oznacza, że RPP był owym inteligenckim outsourcingiem Sojuszu i/lub Platformy? Życzliwie pozostawiam to pytanie bez komentarza.