Podzielona Polska i polityka - Legutko

Dzisiejszy spór w Polsce nikogo nie wzbogaca, raczej wszystkich pospołu wyjaławia. Ileż razy można mówić i pisać to samo? Do czego można dojść, wyłącznie utwierdzając się we własnej racji? – pyta publicysta

Publikacja: 26.12.2011 18:15

Piotr Legutko

Piotr Legutko

Foto: Fotorzepa, Darek Golik DG Darek Golik

Red

Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do podziałów, że tracimy zdolność myślenia kategoriami wspólnoty. Nawet czas tradycyjnie sprzyjający pojednaniu, jakim są święta, budzi w wielu z nas lęk, żeby tylko nie pojawiły się jakieś apele, by zacząć do siebie mówić ludzkim głosem. Po co nam taki kicz, sztuczność, hipokryzja? Przecież i tak za chwilę skoczymy sobie do gardeł. Po co więc udawać? Można najwyżej na chwilę pomilczeć, schować się w ciepłą prywatność. Przestrzeń publiczna: polityka, media, historia, nawet kultura, to już tylko pole walki. Nie do pierwszej krwi, lecz do ostatniej.

Co nas jeszcze łączy?

Wokół czego możemy się jednoczyć (poza kibicowaniem polskim sportowcom)? Teoretycznie, skoro rządzą na zmianę partie postsolidarnościowe, powinna nas łączyć wspólna zwycięska idea. Nasza "Solidarność". Zgodna interpretacja historii. Wspólne potępienie komuny i stanu wojennego. Ale to, co łączyło kiedyś, dziś dzieli, albo – w najlepszym razie – jest deprecjonowane.

Z "Solidarnością" nie wygląda się teraz dobrze nawet na historycznym zdjęciu. Stwierdzenie byłego rzecznika SLD, że "S" to był "taki ówczesny PiS", dobrze oddaje klimat wokół wspólnej przecież legendy. W polityce tą kartą gra opozycja, więc rząd wybiera przyszłość. A z mitów założycielskich woli Okrągły Stół.

Kościół też przestał być miejscem spotkania i dialogu, choć nieraz znakomicie się z tej roli potrafił wywiązać. Biskupi, kiedyś zapraszani do roli mediatorów, dziś są wyłącznie obiektem nagonek. Populizm w roku 2011 ma antyklerykalne oblicze. Kościół przegania się z przestrzeni publicznej lub koniecznie chce go wpisać w podział toruńsko-łagiewnicki. A przecież Kościół sam w sobie jest dobrem niepodzielnym, także publicznym, bo jest ponad wszelkie spory, nie tylko w wigilijny wieczór. Tylko kto o tym chce pamiętać w czasach, gdy trzeba zamawiać prawne ekspertyzy, by uzasadnić, że krzyż jest w Polsce czymś więcej niż symbolem religijnym? Tak po prostu, na wiarę, dziś już się krzyża wiszącego na ścianie nie przyjmuje.

Ludzie kultury, zarówno ci poważni, szanowani, jak i ci... tylko bardzo popularni, sami uznali za niezbędne wpisanie się w logikę podziału. Nikt ich do tego specjalnie nie musiał namawiać. Dlaczego? Nie sposób pojąć po co, mogąc sprawować rząd dusz (takich i owakich), wybierają klubowe szaliki. Kiedyś za polityczne deklaracje płaciło się wysoką cenę, a dziś pełnią one co najwyżej funkcję przepustki na salony (lub do drugiego obiegu). Ale przecież niejedynie o takie motywacje chodzi. Najbardziej zacietrzewieni okazują się ci, którzy już żadnej przepustki nie potrzebują. Raczej mają coś do roztrwonienia: powszechny autorytet.

Nad Rowem Mariańskim

Czy faktycznie wszystkiemu winni są Tusk i Kaczyński? Nie ma się co pastwić nad polską polityką. Nie ma w niej nic aż tak oryginalnego. Nieustanne poszukiwanie wroga i koncentrowanie na nim społecznej energii jest niejako wpisane w naturę samej polityki. To przecież tylko stara jak świat konwencja, spektakl, w ramach którego szuka się stronników, walczy o władzę i prestiż. Zresztą dla ogromnej, z tygodnia na tydzień rosnącej, rzeszy rodaków spektakl coraz mniej zajmujący. Ale dla pozostałej części, niestety właśnie tej, zainteresowanej sprawami publicznymi – wręcz przeciwnie. Politycy okładają się rutynowo – i tylko w godzinach urzędowania – przed kamerami. Polityczne fankluby nawet w chwilach relaksu lepią kukiełki przeciwników i nakłuwają je szpileczkami. W tych realiach wezwanie: kochajmy się, rzeczywiście nie ma większego sensu.

Nawet ci, którzy żyją w świecie pozapolitycznym, nie muszą się jednać, bo tego nie potrzebują. Żyją gdzieś w wirtualnej chmurze, doskonale osobni, a zarazem nieustannie podłączeni do setek, tysięcy przyjaciół. Z kolei polityczni kibice wyznają prawo Waldemara Kuczyńskiego: "z PiS się nie dyskutuje, PiS się zwalcza" (hasło jest uniwersalne, wystarczy podmienić partię).

Gdzie tu miejsce na wymianę myśli czy uprzejmości? Przekaz dnia jest jasny: są ludzie racjonalnie myślący i wariaci, są patrioci i są zdrajcy. A między nimi Rów Mariański. Polski homo politicus zamieszkuje dziś rzeczywistość bezalternatywną. Nie poszukuje, nie pyta. Każdorazowa zamiana miejsc rządzących z opozycją jawi mu się nieomal jak Armagedon. Nawet jeśli naszą demokrację uważa za stabilną, a instytucje za dojrzałe. No i ma poważne problemy z arytmetyką. Nie dopuszcza do siebie banalnej przecież prawdy, że obie armie politycznego sporu w Polsce mają podobne siły. I nikt nie ma szans wygrać tej wojny, co najwyżej bitwę albo dwie. Nie zapowiada się też na masowe przesiedlenia, nikt nie będzie rodaków namawiał do emigracji ani wbijał im rozumu do głowy kolbami. Przeciwnika oczywiście można werbalnie zwalczać bez wytchnienia, jeśli ktoś bardzo lubi. Ale to syzyfowe prace. Pomijając drobny fakt, że żadne dobro z tego nie wyniknie.

Spór genetyczny

Może pierwszym krokiem ku normalności byłoby przyjęcie politycznego i kulturowego pęknięcia Polski na pół jako coś naturalnego. Nieomal genetycznego. Przecież w historii bywało tak praktycznie zawsze, gdy tylko wybijaliśmy się na niepodległość.

Wspólnota objawiała się, gdy kraj był w niewoli, solidarność, gdy gnębiła nas komuna. Podział wyskakiwał jak opryszczka, gdy tylko przychodziła wiosna wolności. Stąd tak łatwo przychodzi dziś rozpalać wzajemne negatywne emocje. Pewnie gdzieś w nas tkwiły one zawsze, w końcu spór kulturowy toczy się przez polskie dzieje nieustannie. Nie jest on złem sam w sobie. Bywał czasem wręcz twórczy, inspirujący. Dlatego polska kultura (także polityczna) jest tak bogata. Dlatego w jej lustrze wciąż próbujemy zobaczyć swoje odbicie, szukamy w przeszłych waśniach narzędzi opisu współczesnych awantur.

Dzisiejszy spór nikogo jednak nie wzbogaca, raczej wszystkich pospołu wyjaławia. Ileż razy można bowiem mówić i pisać to samo? Do czego można dojść, wyłącznie utwierdzając się we własnej racji?

Starcie kulturowe jeszcze gdzie niegdzie dostarcza ciekawego materiału do refleksji, jak choćby przy okazji pamiętnej debaty Ryszarda Legutki z Krzysztofem Pomianem na Kongresie Kultury w Krakowie. Ale starcie polityczne w stanie czystym jest jak czarna dziura, ma wyłącznie efekt niszczący. Zawodnicy już dawno opuścili ring, porzucili rękawice, walczą gdzie popadnie, na gołe pięści lub z użyciem tego co pod ręką. Niestety, nie tylko u siebie, także na wyjeździe. W Berlinie, Brukseli, Moskwie, wszędzie można przecież dopaść politycznego rywala.

Wykorzystują ten nasz amok sąsiedzi. Znów, jak wiele razy w historii jesteśmy rozgrywani przez Rosję i Niemcy. Ponoć żadne argumenty nie są wystarczająco mocne, by skłonić domowników do rzeczywistego dialogu, ale ten ma wymiar argumentu nie do odrzucenia.

Zejdźmy do dna

Prawdziwe pojednanie wydaje się dziś poza naszym zasięgiem, ale człowiek dorasta w wyzwaniach. Jan Paweł II, który jako ostatni potrafił obudzić w Polakach poczucie wspólnoty, nauczał, że pojednanie musi iść głębiej niż podział. Warto zatem zacząć od prostego rozeznania: co nas dzieli, jak – naprawdę – głęboki jest ten rów, jaka jest jego natura.

To wcale nie jest takie oczywiste, jak wielu się wydaje. Warunek podstawowy, a zarazem wyzwanie numer jeden to zmierzyć się z racjami drugiej strony. W oryginale, nie w karykaturze. I nie po to, by je od razu akceptować, ale w ogóle dopuścić do racjonalnej analizy, bez demonizowania czy rytualnych szyderstw. Wystarczy odrobina dobrej woli. Zachęca do tego ks. bp Grzegorz Ryś w ważnym, choć słabo komentowanym, wywiadzie dla "Gościa Niedzielnego". Proponuje w nim: "Opiszmy sobie ten podział i nie próbujmy go zatapetować, tylko zejdźmy do samego dna. Bo dopóki tam nie zejdziemy, niczego nie uleczymy". Nie ma w tym zaproszeniu standardowych wezwań do opamiętania i serdecznych gestów, do starannego omijania tego, co nas dzieli i skupienia na tym, co łączy. Przeciwnie – to postulat, by stanąć w prawdzie. Zamiast narzekać: "oni znów się kłócą", zamiast pytać: "czy pan X przeprosi pana Y", twórzmy warunki do rozmów szczerych, nawet bardzo gorących. Narzekając na brutalizację języka i schamienie debaty, dostrzeżmy, że ostra forma służy tak naprawdę zagłuszeniu kompletnego braku treści.

Miejsc takich konfrontacji może być wiele. Poczynając od Sejmu, który de facto i tak stał się klubem dyskusyjnym, bo ośrodek władzy znajduje się gdzie indziej. Może nie na sali obrad czy w komisjach, gdzie toczy się polityczna gra, ale gdzieś w parlamentarnej przestrzeni. Wypełniają ją przecież setki ludzi deklarujących zainteresowanie sprawami publicznymi, a sprowadzonych do roli statystów.

Mamy jeszcze uniwersytety. Chcemy, by były wolne od polityki? I tak nie są, co z jednej strony pokazała akcja antylustracyjna, z drugiej aktywność publiczna poznańskiego środowiska akademickiego. Rozmawiajmy na uczelniach, zejdźmy do korzeni tego, co nas dzieli, opiszmy nasz polski spór. Niech się to odbywa w warunkach debat publicznych z udziałem studentów. Wciągajmy ich do aktywnej polityki, przecież kiedyś byli jej solą.

Od początku

Spotykać się publicznie, by rozmawiać o tym, co nas dzieli? Czy nie jest to wezwanie trochę anachroniczne? Czy nie wystarczy, że od tego sporu rozgrzany jest do białości Internet?

Niby nie brakuje nam dziś miejsc do prowadzenia otwartej, wolnej debaty. Mamy fora, portale, jest Facebook, Twitter. Telewizje informacyjne wbrew swej nazwie także większość czasu antenowego poświęcają na polityczne dyskusje. Wszędzie jednak problemem jest agenda oraz reprezentatywność uczestników. Agenda ubożeje, a uczestnicy zwykle skupiają się na obgadywaniu niezaproszonych do stołu.

Niestety, rzesza wykluczonych z dialogu rośnie, zamiast maleć. Jeśli zaś rozmowa toczy się już w gronie dobranym według politycznego klucza (też przecież niereprezentującego wszystkich barw polskiego sporu), to każdy odgrywa swoją rolę, ignorując racje drugiej strony.

Media – zarówno tradycyjne, jak i nowe – obok wszystkich naturalnych przewag mają i swoje ograniczenia. Tradycyjne są już głównie kanałem komunikacyjnym do "naszego zaplecza" lub częścią przemysłu rozrywkowego, dla którego debata jest jedynie formą spektaklu mającego wywołać określone emocje. Z kolei Internet nie buduje wspólnej przestrzeni (w odróżnieniu od np. mediów publicznych), raczej dzieli nas na zamknięte społeczności utwierdzające się w poczuciu posiadania 100 procent racji. Poza tym promuje się tam swoistą subkulturę dialogu, przy której stadionowe zaśpiewy kiboli są niewinną igraszką. Subkulturę utrudniającą dopuszczenie do racjonalnej analizy poglądów, których z założenia nie podzielamy.

Niby zatem forów debaty jest wiele, ale tak naprawdę dialog trzeba zaczynać od początku i najlepiej od miejsc, które są albo wprost wymyślone do takiego celu, albo w jakimś sensie politycznie eksterytorialne. Ale najważniejsze są intencje i dobra wola uczestników. Nie tylko polityczna.

Autor jest publicystą, wiceprezesem  Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.  W latach 2007 – 2011 był  redaktorem  naczelnym "Dziennika Polskiego"

Pisał w "Rz"

Łukasz Warzecha "Polska drugiego obiegu"

W te święta pojednania na wielką skalę nie będzie. Polska alternatywna, drugoobiegowa nie będzie się dzielić opłatkiem z Polską oficjalną, a i ta oficjalna nie pali się do tego, żeby wyściskać tę równoległą

23 grudnia 2011

Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?