Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do podziałów, że tracimy zdolność myślenia kategoriami wspólnoty. Nawet czas tradycyjnie sprzyjający pojednaniu, jakim są święta, budzi w wielu z nas lęk, żeby tylko nie pojawiły się jakieś apele, by zacząć do siebie mówić ludzkim głosem. Po co nam taki kicz, sztuczność, hipokryzja? Przecież i tak za chwilę skoczymy sobie do gardeł. Po co więc udawać? Można najwyżej na chwilę pomilczeć, schować się w ciepłą prywatność. Przestrzeń publiczna: polityka, media, historia, nawet kultura, to już tylko pole walki. Nie do pierwszej krwi, lecz do ostatniej.
Co nas jeszcze łączy?
Wokół czego możemy się jednoczyć (poza kibicowaniem polskim sportowcom)? Teoretycznie, skoro rządzą na zmianę partie postsolidarnościowe, powinna nas łączyć wspólna zwycięska idea. Nasza "Solidarność". Zgodna interpretacja historii. Wspólne potępienie komuny i stanu wojennego. Ale to, co łączyło kiedyś, dziś dzieli, albo – w najlepszym razie – jest deprecjonowane.
Z "Solidarnością" nie wygląda się teraz dobrze nawet na historycznym zdjęciu. Stwierdzenie byłego rzecznika SLD, że "S" to był "taki ówczesny PiS", dobrze oddaje klimat wokół wspólnej przecież legendy. W polityce tą kartą gra opozycja, więc rząd wybiera przyszłość. A z mitów założycielskich woli Okrągły Stół.
Kościół też przestał być miejscem spotkania i dialogu, choć nieraz znakomicie się z tej roli potrafił wywiązać. Biskupi, kiedyś zapraszani do roli mediatorów, dziś są wyłącznie obiektem nagonek. Populizm w roku 2011 ma antyklerykalne oblicze. Kościół przegania się z przestrzeni publicznej lub koniecznie chce go wpisać w podział toruńsko-łagiewnicki. A przecież Kościół sam w sobie jest dobrem niepodzielnym, także publicznym, bo jest ponad wszelkie spory, nie tylko w wigilijny wieczór. Tylko kto o tym chce pamiętać w czasach, gdy trzeba zamawiać prawne ekspertyzy, by uzasadnić, że krzyż jest w Polsce czymś więcej niż symbolem religijnym? Tak po prostu, na wiarę, dziś już się krzyża wiszącego na ścianie nie przyjmuje.
Ludzie kultury, zarówno ci poważni, szanowani, jak i ci... tylko bardzo popularni, sami uznali za niezbędne wpisanie się w logikę podziału. Nikt ich do tego specjalnie nie musiał namawiać. Dlaczego? Nie sposób pojąć po co, mogąc sprawować rząd dusz (takich i owakich), wybierają klubowe szaliki. Kiedyś za polityczne deklaracje płaciło się wysoką cenę, a dziś pełnią one co najwyżej funkcję przepustki na salony (lub do drugiego obiegu). Ale przecież niejedynie o takie motywacje chodzi. Najbardziej zacietrzewieni okazują się ci, którzy już żadnej przepustki nie potrzebują. Raczej mają coś do roztrwonienia: powszechny autorytet.